Postać w zielonej koszuli

Ostatnia aktualizacja: 15.03.2024 21:21
Lecz, jak zawsze u Czechowa, nie stanie się nic potężnego. I nic potężnego nie zdarzy się na scenie. Grzmot nie wstrząśnie. Ulewa nie odświeży. Powietrze nie przestanie dławić. Chmura przejdzie bokiem, zwyczajnie, powoli. To wszystko.
Huśtawka
HuśtawkaFoto: Magdalena Okraska

                                                                           A więc ciągniemy dalej…

                                                                       Antoni Czechow "Wujaszek Wania"


     Gdy na samym początku słyszy siebie wzdychającego: „Napij się, panoczku” – przestaje się bać. Kto? Także i tego wieczoru słowa go nie opuściły, więc mówi, zapominając o nieuchronnej chwili, dalekiej lub bliskiej, kiedy słów braknie. Kto? Kto powtarza starą opowieść, nie wiedzieć, który już raz? W innej, trochę podobnej bajce, samotna pani Winnie, wpierw po pas, później do połowy szyi zakopana w ziemi, owe dni, kiedy wciąż jeszcze słyszy brzęczące w jej krtani słowa, zwie dniami szczęśliwymi. Dziś on – tam, w teatrze na londyńskim West Endzie, albo tutaj, na ekranie Multikina, to zupełnie obojętne - mógłby powtórzyć tamto pocieszenie Winnie, mógłby rzec: „Tak, to znów szczęśliwy wieczór!”. Ale kto? Kto wchodzi na scenę, włącza reflektory i odsuwa kurtynę z tylnej ściany wielkich zwierciadeł, by przez dwie godziny uporczywie powtarzały sen rzeczy na scenie, opuszczonych przez ludzi? Kto, zapalając papierosa i mówiąc „Napij się, panoczku” (lub coś podobnego), otwiera seans „Vanya”, wyreżyserowaną przez Sama Yatesa wariację „Wujaszka Wani” Antoniego Czechowa? Kim jest ten, który na wódczaną zachętę, przez siebie recytowaną, zmuszony jest sam sobie odrzec „Jakoś się nie chce…” (lub podobnie), gdyż nie ma nikogo innego, tylko on? Kto tutaj jest i jest, jak niknąca Winnie, niepowtarzalnie sam?

     Nikt nie przyszedł. Nikt nie przyjdzie. Wszystkie widma Czechowa tyle razy zjawiały się na scenie, by powtórzyć starą bajkę o powolnym wystyganiu ludzi i rzeczy, tyle, tyle razy były niczym istoty żywe - ale dziś wieczór nie. Nikt nie przysiądzie na ogrodowej huśtawce, by się bujać, czekając na koniec dnia martwego jak inne dni, te byłe, te przyszłe. Nikt nie przyrządzi w kuchni herbaty, którą być może ktoś wypije, choć raczej nie. Nikt nie wyciągnie nocą z lodówki flaszki gorzałki i talerza z serem, gdyż sen nie przychodzi, a do świtu, Boże drogi, jeszcze cała przepaść czasu. Nikt nie przycupnie na dziecięcym zydlu w kącie po lewej, nie otworzy szafy, nie wiedząc właściwie po co ją otwiera. Siedząc skamieniały za stołem – nikt nie pomyśli zupełnie o niczym. Nikt nie zanuci głupawej piosnki, nie spojrzy łapczywie na młodą kobietę przecudnej urody i nie dotknie palcami jej dłoni, nie zapłacze, nie westchnie, nie opuści głowy, nie zamknie oczu. Nikt. Nikt, tylko on, bo tylko on przyszedł. Drobny człowiek w zielonej, zwiewnej koszulinie, w szarych spodniach bez właściwości, w miękkim obuwiu. Postać, którą teatralne reflektory czasem powtarzają jako cień na prawej, gołej ścianie sceny, podobnie jak ogromne lustra powtarzają sen opuszczonych przez ludzi rzeczy. Ale kto to jest? Bywa, że klawisze pianina poruszają się same z siebie, budząc melancholijne nuty, tak jakby grał ktoś niewidzialny, przezroczysty gość.

     Pan w zielonej koszuli - tylko on przyszedł i przez dwie godziny jest po kolei wszystkimi postaciami ze starej bajki Czechowa. Jest każdą z nich, ale w żadną się nie wciela, żadnej nie odgrywa, nie małpuje, nie klonuje. Nie ma w sobie talentu podobnego do talentu tych nieludzko plastycznych mężczyzn, tych aktorskich magików tradycyjnego japońskiego teatru, którzy w kilkadziesiąt sekund, najwyżej w minutę, potrafią w gejszę przeistoczyć się przerażająco doskonale. W seansie „Vanya” bohater Czechowa, Aleksander Władimirowicz Sieriebriakow, wiekowy artysta i potwór mentalny, istnieje wtedy, kiedy postać w zielonej koszuli chwyta się za nogę obolałą z powodu podagry, od lat wiernej Sieriebriakowi. Kiedy wsuwa palec pod złoty łańcuszek na swej szyi – jest echem Heleny, młodej, przecudnej żony podagryka, która z lenistwa aż się chwieje, spacerując po ogrodzie. Wujaszek Wania kąsa bliźnich wściekłymi słowami, bo istota w zielonej koszuli założyła na chwilę czarne okulary. I wystarczy owej istocie sięgnąć po kuchenną ścierkę w czerwoną kratę, aby, niczym magik królika z kapelusza, wyciągnąć z niebytu nieszczęsną Sonię, Sieriebriakowa córkę z pierwszego małżeństwa, cierpliwie pielęgnującą marność własnego losu kobiety nieurodziwej. Każdy, kto nie przyszedł na scenę, ożywa w drobnym znaku tworzonym przez tego jednego, który przyszedł. W geście, w spojrzeniu, w minimalnej zmianie intonacji, w skinieniu głowy, w grymasie. Gdy w starej bajce Czechowa mężczyzna dotyka kobietę – na scenie palce jednej ręki postaci w zielonej koszuli zaciskają się delikatnie na nadgarstku jego drugiej ręki. To wszystko. Gdy palce opuszczają nadgarstek – kończy się bliskość, czeźnie ciepły dreszcz. Koniec. Więc tak niewiele trzeba było, by mężczyzna i kobieta ufali, że jednak może być inaczej? I tak niewiele trzeba było, by już nie mogli uwierzyć, że przez chwilę było, naprawdę było między nimi inaczej niż tylko tak, jak kiedyś, na samym początku, postanowiły Parki? Owszem. Lecz kim jest ten jeden, co przyszedł i przez dwie godziny jest wszystkimi nieobecnymi, zarazem nie udając usilnie żadnego z nich?

     Widma Czechowa go zawiodły, nie zawiodły go słowa Czechowa. Tyle mu wystarczyło. Całkiem jak kilkanaście, może kilkadziesiąt zapamiętanych strzępów starych wierszy i starych teatralnych monologów wystarcza samotnej Winnie, by dzień - w którym wciąż jeszcze słyszy swoją o sobie samej opowieść, swój monolog, kolejny raz tkany z tych, co zawsze, cudzych fraz - aby ów dzień uznać za szczęśliwy. Postać w zielonej koszuli, powtarzając „Wujaszka Wanię”, opowiedziała sobie siebie, kolejny raz. Z kwestii bohaterów Czechowa, mniej bądź bardziej dokładnie przywoływanych, z ech dialogów nieuchronnie uplótł jeden rozległy monolog. Nieuchronnie, bo czymże w istocie jest teatr Czechowa, jeśli nie czasem tyleż rozmów istotnych, co godziną wielu kruchych, wciąż rozmijających się monologów postaci, godziną samotnych zdań, które się tylko czasem ocierają o siebie przez mgnienie, lekko się zapętlają, raczej nie patrząc sobie głęboko w oczy, po czym bez żalu rozchodzą się, każda brzęcząca samotność w swoją stronę? Postać w zielonej koszuli namalowała z dźwiękowych farb Czechowa portret - własny.

     To jest sztuka zrobiona z szeptu, mawiał o „Wujaszku Wani” Tomasz Mann. I dalej: opowieść ta żyje jedynie wyczuciem sfer bliskich śmierci, wyczerpania i pustki, wyczuciem miejsc opuszczonych albo rzeczy, uczuć już właściwie niemożliwych, istniejących resztką sił, bez mała fikcyjnie, lecz jednak trwających wciąż po naszej stronie, po naszej stronie ciągniętych dalej przez biedną bezwładność istnienia. Taki to świat. Gołębioszary, dodawał Vladimir Nabokov. I taki też jest monolog postaci w zielonej koszuli. Gołębioszary i niepozorny. A słowa, z których Czechow, a za nim postać w zielonej koszuli, lepią fikcyjny sceniczny świat, albo sen, będący dnem naszego świata, słowa te emitują światło niezmiennie przyćmione, dyskretny blask w odcieniu pośrednim między kolorem starego parkanu i ciężkiej burzowej chmury.

     Lecz, jak zawsze u Czechowa, nie stanie się nic potężnego. I nic potężnego nie zdarzy się na scenie. Grzmot nie wstrząśnie. Ulewa nie odświeży. Powietrze nie przestanie dławić. Chmura przejdzie bokiem, zwyczajnie, powoli. To wszystko. Postać w zielonej koszuli powtórzy ostatnie zdania Soni. Chwilę poczeka na pożegnalną kropkę i zgasi reflektory. Nic więcej. Jak wczoraj. Jak jutro.

     Ale ten człowiek, jedyny, który przyszedł - kim jest naprawdę? Rzecz jasna – Andrew Scottem, aktorem niepowtarzalnym, dotkliwym. Lecz przecież gdy wchodzi na scenę - nie jest już sobą. A raczej jest nie tylko sobą. Przebrał się za kogoś innego. Stał się kolejnym widmem, które ze słów widm Czechowa lepi monolog o sobie. Czyli o kim? Józef, Paweł, Małgorzata, Tomasz, Wojciech, Katarzyna, Krzysztof… Ile jeszcze? Jak wiele imion może być imieniem postaci w zielonej koszuli?

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton