Aby wypełnić oczekiwanie, doszedłem w końcu do jedynego rozwiązania: precyzyjna i niezmierzona muzyka - Bach.
Jorge Luis Borges "Pamięć Szekspira"
Co nam, melomanom powszednim, wydaje się oczywiście konieczne – tego dla Glenna Goulda mogło nie być wcale. Ani filharmonii bądź innej koncertowej hali z mniej lub bardziej fachową akustyką, ani widowni wyścielonej bordowym aksamitem, ani rozległej sceny, ani reflektorów taktownie ślących światło przytulne. Także nas mogłoby nie być, zwłaszcza nas, wpierw znieruchomiałych w fotelach parteru i balkonów, a po jego grze wiwatujących na stojąco. Wszystko zbędne. Wszystko? A czarny koncertowy Steinway, przywodzący na myśl łódź bez ustanku kursującą między brzegami ostatniej rzeki? Owszem, mogło nie być nawet fortepianu, lecz jeden przedmiot być musiał. Krzesełko. Karłowaty zydel z oparciem, który ojciec sklecił dla małego Glenna, kiedy chłopczyk dopiero zaczął tykać klawisze, lecz niektórzy już przeczuwali, że oto – co niewiele lat później, po recitalu w Moskwie gromko oznajmi światu jeden z radzieckich krytyków – „Drodzy państwo - Jan Sebastian Bach zmartwychwstał!”.
Gould wlókł go z sobą wszędzie. Bez krzesełka, bez tego i tylko tego krzesełka – muzyka milczała. Na początku wlókł przedmiot rześki, lśniący ciemną farbą, doskonale stateczny, niezawodny i cichy. Z upływem lat zydel tracił siły, nieuchronnie narastało w nim zmęczenie istnieniem. Trzeszczał coraz dobitniej, coraz częściej jęczał przeciągle w spoiwach, tracił na stabilności, jego lśnienie blakło, spod odpadającej płatami farby wyzierało surowe spękane drewno, sypały się drzazgi, siedzisko z wolna nabierało znamion durszlaka, a oparciu nie należało ufać. W ostatnich latach Gould wlókł już tylko pół-trupa karłowatego krzesełka, bełkocącą w suchym, niepojętym języku melancholię, nostalgię rozchwierutaną – ale wlókł. Wlókł, taszczył, czule ustawiał przed fortepianem, siadał, wyciągał fantastycznie długie małpie ręce nad klawiaturę i nieruchomiał, by po chwili kolejny raz zacząć wypełniać dźwiękami oczekiwanie. Ów pół-trup karłowatego krzesełka – byłżeby dalekim, cokolwiek groteskowym echem zmoczonej w lipowej herbacie magdalenki, której smak zwraca Marcelowi przepadłe dni szczęśliwości? Albo operetkową kalką wadliwie ułożonej na dziedzińcu pałacu Guermantów płyty kamiennej, rozchwierutanej jak ów zydel na starość, płyty pozwalającej Wenecji kiedyś widzianej i jasnym łupinom dzieciństwa powtórzyć się w pamięci Marcela, zbudzonej przez kolebiącą się kamienną płytę?
Patrzę na wiekowe zdjęcie ukazujące Goulda grającego na fortepianie. Widzę wielkoluda niemiłosiernie, wręcz cyrkowo skulonego na ledwo żywym karłowatym krzesełku - na meblu-zabawce w domu dla lalek. Wącha klawiaturę. Zatrzymane na wieki wieków, nieomylne palce orangutana dotykają białych i czarnych gałązek lasu deszczowego. Oczywiście nic nie słyszę, to przecież fotografia. Lecz za chwilę - już tak. Wystarczyło, żem puścił fragment dokumentalnego filmu z grającym Gouldem. Palce orangutana ruszyły oto, pukają w białe i czarne gałązki – słychać „Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha. Rzecz w tym, iż nie tylko to. Słychać również ciemny mruk, co nad ożywianymi klawiszami faluje jak dopełnienie muzyki, jak odpowiedź na muzykę. W zrozumiałym tylko dla siebie narzeczu, niepowtarzalny Orangutan snuje tak sobie opowieść o sobie samym. Tuż nad nutami Bacha, pod nimi, pomiędzy nimi – mruczy własną pamięć. Kto wie, być może wraca do niego chwila dalekiego dnia, kiedy ojciec wszedł do pokoju i wręczył mu karłowate krzesełko, jeszcze pachnące farbą i klejem, i tak bardzo, tak bardzo dzielne?
Jak wiele razy Bogdan Frymorgen przyglądał się tej fotografii? Rozsądniej będzie porzucić domysły. To i resztę zdjęć Goulda, i pełny zestaw filmowych dokumentów o nim i z nim w roli głównej Frymorgen pewnie zna na wylot. Nade wszystko do dna poznał dwa Goulda nagrania „Wariacji Goldbergowskich”. Lecz to dopiero cząstka, jedna z 36 cząstek pięknej przepaści Frymorgena, jego opętania utworem stworzonym przez Bacha dla jednego żywego – hrabiego Keyserlingka – i dla wielu widm przeszłości, co, jak sobie wyobrażam, nocami odwiedzały hrabiego, skazanego na bezsenność. Możliwe, iż Keyserligk nie mógł już dłużej znosić upiornego milczenia nieważkich gości, zapatrzonych weń oczami przezroczystymi jak powietrze, i zamówił u Bacha brzękliwą opowieść bez słów, aby jego osobisty klawesynista, Johann Theophilus Goldberg, noc w noc snuł ją wciąż od początku w pokoju obok sypialni. Kosztowało to hrabiego sporo: kubek ze złota, po brzegi wypełniony stu luidorami. Warto było. Widma przeszłości wprawdzie wciąż przybywały, ale ich milczenie wreszcie było zrozumiałe.
Wiele lat później, być może nocą bezsenną, Frymorgen pierwszy raz usłyszał „Wariacje Goldbergowskie” i zapłacił za to w istocie życiem, gdyż po wybrzmieniu finałowej nuty stało się ono życiem zupełnie innym, czyli zupełnie inną przeszłością. Przeszłością wreszcie rozumianą dobrze. Teraz nie jest ważne, czyjej gry słuchał Frymorgen w bezsenną noc przemiany. Być może był to Gould. Teraz naprawdę ważne jest to, iż po długim życiu w pięknym opętaniu - napisał Frymorgen autoportret pięknie opętanego, zatytułowany identycznie jak Bacha brzękliwa opowieść bez słów (Wydawnictwo Austeria, Kraków-Budapeszt-Syrakuzy 2024). Na końcu autoportretu zdradza Frymorgen listę interpretatorów „Wariacji Goldbergowskich”, spis pianistów i pianistek, chyba też klawesynistek oraz klawesynistów, którym zawdzięcza opętanie. Od Wandy Landowskiej i Rudolfa Serkina, przez Goulda, Marię Tipo, Andrieja Gawriłowa, Murraya Perahię, po Trevora Pinnocka, Tona Koopmana oraz Gustava Leonhardta. W sumie – 36 wielkich grajków. 36 osobnych brzękliwych opowieści bez słów, opowieści snutych z jednej genialnej brzękliwej opowieści bez słów, która mniej więcej trzy wieki temu pozwalała hrabiemu Keyserlingkowi rozumieć siebie, to znaczy ciszę przeszłości wracającej nocami. A tuż obok 36 opowieści, przez dziesiątki lat zasłuchany w nie, wciąż ten sam jeden żywy człowiek. Frymorgen.
Nie sądzę, aby dziś musiał słuchać „Wariacji Goldbergowskich”, by słyszeć „Wariacje Goldbergowskie”. Taka pamięć, jak sądzę, jest rodzajem upiorności, formą cierpienia, niczym pamięć Ireneo Funesa w jednej z bajek Jorge Luisa Borgesa. Nic, co doznane, nigdy już nie opuszczało wspomnień nieszczęsnego Ireneo. Zostawało w jego głowie wszystko, każdy detal rzeczywistości, wszelki piasek, cała Sahara „wielokształtnego, migawkowego i nieznośnie precyzyjnego świata”, na zawsze. Jego twarz w lustrze i jego ręce zadziwiały go za każdym razem, gdyż za każdym razem były inne, odmienne od siebie we wszystkich zapamiętanych przez Ireneo przeszłościach. Podobnie jak każda z 36 wersji „Wariacji Gldbergowskich” różna jest od każdej z pozostałych 35 wersji „Wariacji Goldbergowskich”. Tak więc - Frymorgen już nie musi słuchać, by słyszeć. Dlatego słyszał, choć w pokoju było cicho - dokładnie słyszał arcydzieło Bacha, kiedy pisał swoją na nie odpowiedź, wypełniając oczekiwanie.
„Wariacje Goldbergowskie” Frymorgena nie są książka o „Wariacjach Goldbergowskich” Bacha. W istocie jest to opowieść o przeszłości Frymorgena. „Mrużę oczy i podróżuję w głąb siebie labiryntem wspomnień”, powiada na początku. Potwierdza się stara reguła. Naprawdę blisko dzieła sztuki, jakiegokolwiek dzieła sztuki, nie jest się wtedy, kiedy jest się blisko dzieła sztuki, lecz wtedy, gdy, będąc naprzeciwko dzieła sztuki, jest się blisko siebie, jak najbliżej siebie. Słuchając Bacha – niczego o muzyce Bacha się nie dowiesz, rezygnując z pierwszej osoby liczby pojedynczej. To samo z teatrem, filmem, obrazem, rzeźbą, powieścią, wierszem w końcu. Tak więc z „Wariacjami Goldbergowskimi”, brzęczącymi mu w głowie, Frymorgen rozpoczyna podróż do własnych źródeł, jak kto woli, od własnych źródeł, do Frymorgena dzisiejszego. Mruży oczy i nad nutami Bacha, pod nimi, pomiędzy nimi – mruczy sobie siebie samego z przeszłości, ze wszystkich przeszłości, milczenie widm wreszcie pojmując lepiej niż wtedy, gdy nie znał nut Bacha.
Już zaczął. Idzie za własne plecy. Już stoi na początku. I powiada, że jest zima stulecia, że ma kilka miesięcy, że leży w wózeczku i nie śpi. Powiada tak, słysząc w głowie to samo, co słyszał hrabia Keyserlingk, kiedy trzy wieku temu nie mógł zasnąć.
Paweł Głowacki