Królewski sedes zmienia się na przykład w karetę, ale nóż jest wciąż ten sam.
Krzysztof Mrowcewicz „Małe folio”
Gdy pewnego popołudnia roku 1610 potulny na co dzień, paryski introligator o budzącej respekt brodzie smażył jajecznicę na ludzkim mięsie, nie wiedział, że niedokładnie powtarza nieśmiertelny gest iluzji. Rozmyło się w czasie imię jego i nazwisko, nie wiadomo też, jaką zdobycz udało mu się tamtego dnia unieść do swej kuchni z placu de Grève, szczelnie wypełnionego wielbicielami chwilowego teatru rzeczywistości. Ochłap prawego uda upolował? Lewą łydkę? Dwa, trzy plastry wątroby? Dziesięć, góra trzynaście centymetrów jelita grubego? Pęto cienkiego? A może, w nagrodę za nieutuloną pogardę wobec zagorzałych katolików w ogóle, zaś w szczególności za nienawiść do zabójcy króla, hojny los wsunął mu w dłoń istny cymes – całą nerkę zabójcy króla? W każdym razie – smakowało introligatorowi własne jego danie dnia. Przynajmniej tak wnosić należy z zapisków Jana Sobieskiego, podróżnika z Warszawy. Sam Sobieski jednak podziękował brodaczowi za poczęstunek. Dziwne. Czyżby nie lubił jajecznic? Możliwe to? On Polak przecież – i taki u niego feler narodowego podniebienia?
Sobieski odmówił kosztowania poczęstunku chyba jednak nie z powodu niechęci do jaj, zwłaszcza tych na niedopuszczalnym mięsie smażonych, lecz dlatego, że kilka godzin wcześniej stracił apetyt, zupełnie. I trudno mu się dziwić. Wszak dopiero co, może trzy godziny temu, zobaczył publiczną egzekucję niejakiego Ravaillaca, oszalałego katolika, który niewiele dni, co najwyżej tygodni wcześniej, długim myśliwskim nożem zadźgał tolerancyjnego Henryka IV w karecie jadącej wolno przez Paryż z Luwru do Bastylii. Widział Sobieski, jak spalono morderczą rękę królobójcy, jak, zaczynając od pach, szarpano ciało jego rozżarzonymi kleszczami, jak przy użyciu koni rozdarto go, a na końcu pozwolono tłumowi miłośników dosadnych widowisk posiekać dwie części zbrodniczego ciała na kawałki i zabrać do domu, co tam komu w ręce wpadło. Z wynajętego w kamienicy przy placu Grève okna patrzył na ów kolosalny chwilowy spektakl rzeczywistości. Patrzył niby z wybitej pluszem loży teatralnej pierwszego piętra, podobnie jak rok wcześniej jego rodak, poeta Daniel Nieborowski, w Londynie, ze złoconego fotela drugiego lub trzeciego rzędu widowni ustawionej w rozległej komnacie dworu króla Jakuba I patrzył na spektakl. William Szekspir też tam był, gdzieś z tyłu lub w naprędce skleconych kulisach. Jego trupa aktorska - co zagrała wtedy? „Makbeta”? „Hamleta”? Coś lżejszego? A może „Tytusa Andronicusa”, tę upiorną groteskę o zabijaniu, ćwiartowaniu i pieczeniu pasztetów, cechujących się smakiem niepowtarzalnym?
Co zatem oglądał Nieborowski? W fantastycznym „Małym folio” Krzysztofa Mrowcewicza, niewielkiej książce, którą w Międzynarodowym Dniu Teatru kolejny raz przeglądam ku przestrodze, tomiku, który należałoby czytać w każdym Międzynarodowym Dniu Teatru, nad Wisłą zwłaszcza - nie pada w tej materii żadna odpowiedź. I nie ma też na kartkach „Małego folio” pewności, czy Nieborowski i Szekspir spotkali się wówczas oko w oko, przed lub po spektaklu, ani czy później, wymknąwszy się z komnat Jakuba I, ruszyli do londyńskiej gospody i przy winie gadali aż do brzasku o frazach, intonacjach i metaforach, o odwiecznej grze iluzji z rzeczywistością, o bez ustanku zmieniającej się realności, która nic o swym niezmiennym sednie nie wie, zanim sama siebie nie zobaczy ujętej w cudzysłów dzieła sztuki, złapanej, jak grubo później rzeknie inny pisarz, w szpony na przykład przez sztuczność sceniczną. Najprawdopodobniej nie zdarzyło się nic z tych rzeczy. Już choćby dlatego, że Szekspir przecież nie znał polskiego, a Nieborowski nie operował językiem Księcia, Leara i Prospera. Lecz jednak chcę ufać, że ukłonili się sobie i spojrzeli sobie w oczy. I wyobraźnia podpowiada dalej, że chwilę przed tym momentalnym spotkaniem Nieborowski zobaczył, jak tytułowy bohater upiornej groteski Szekspira, Tytus Andronicus, już przebrany za kucharza, wkracza z fachowym tasakiem w garści na scenę i do synów Tamory powiada: „Na proch przemielę wasze kości, łotry,/ I krwi dodawszy waszej, zrobię ciasto,/ Z którego piękną trumienkę ulepię/ Pełną pasztetu z waszych głów haniebnych,/ A ladacznicę bez czci, matkę waszą,/ Poproszę, aby podobnie jak ziemia/ Połknęła owoc, który się z niej zrodził”. A kilka scen dalej dostrzegł Nieborowski błogość na twarzy Tytusa, który w cieniu majestatycznej czapy szefa kuchni śledzi ruchy dłoni Tamory, namiętnie dziobiącej łyżką jeszcze ciepły pasztet, a także dostrzegł ukontentowanie kucharza, albowiem klientce danie smakuje oto szalenie.
Ukłonili się więc sobie, spojrzeli wzajem w oczy. Po czym Nieborowski odszedł do swych zawiłych politycznych spraw, a Szekspir został, gdzie zawsze był – w wyobraźni, wyłuskującej z przemijalności świata nieprzemijające pestki. Wciąż tam stoi. I stoi nieruchomo gdzieś z tyłu lub z boku słów Mrowcewicza, na dnie jego zdań, w tle niemal każdego akapitu „Małego folio”. Tylko kilka razy widać jego postać wyraźnie, ale to nie szkodzi. I tak, czytając, ma się pewność, że on tam z tyłu wciąż jest i jest. A przed nim, w opowieści Mrowcewicza – bez ustanku mrowi się polityczno-monarchiczny seans Europy końca XVI i początku XVII wieku, faluje gigantyczny teatr zmiennej rzeczywistości. Dwory, szpiedzy, gracze polityczni, podchody, knucia, strategie, mordy, szaleńcy, alchemicy, co tylko chcecie, wszystko, co chcecie. A za plecami wszystkiego – Szekspir, nieruchoma obecność sankcji iluzji, bo nad ksiazką Mrowcewicza przecież prawie ciągle można krzyczeć: Jak z „Hamleta”, jak z „Makbeta”, jak z „Króla Leara”, a to jak z „Juliusza Cezara” lub „Zimowej opowieści”!!!
Owszem, rewelacja, że Szekspir jest światem, że dla rzeczywistości, każdej rzeczywistości jest niezbywalną sankcją iluzji – to banał lity. Ale też nie o taką rewelację chodzi, ani o żaden inny truizm. Zmieńmy na chwilę rodzaj gry, przejdźmy z gmachu teatru do legendarnego amfiteatru futbolu, amfiteatru zwanego Camp Nou. Czy ktoś nie pamięta FC Barcelony stworzonej przez Pepa Guardiolę? Jedenastu reżyserowanych przezeń magików dotykało piłkę tak niepowtarzalnie, iż ludzie, pragnąc jakoś unieruchomić magię ich gry, dobywali z siebie istne wodospady wykrzykników, koturnów oraz innych spiżów. Cóż to były za pienia strzeliste! Dopiero Marek Bieńczyk wykonał gest nieuchronny. Sięgnął po sankcję iluzji. W prasowym wywiadzie wyznał po prostu: oglądam Barcę – czytam Prousta. Tamtej Barcy już nie ma, lecz wciąż istnieje siedem tomów „W poszukiwaniu straconego czasu”. Zatem jednak jest tamta Barca, której nie ma, wystarczy tylko zacząć czytać, dajmy na to, tom ostatni, „Czas odnaleziony”. Tak, tyle wystarczy. Lecz trzeba mieć baczenie, by to był – Proust. Ten Proust, a nie streszczenie Prousta, nie adaptacja Prousta, nie uwspółcześnienie Prousta, nie Proust przerobiony na naszą aktualną, chwilową miarę. Tu jesteśmy blisko twórcy „Burzy”, ale naprawdę blisko niego – naprawdę blisko Szekspira, jaki jest w książce Mrowcewicza – staniemy, mówiąc: Sergio Busquets. W 90-minutowych nowelach Guardioli był on narratorem genialnym, wszechwiedzącym, bezlitośnie panującym nad rytmem, intonacją i każdą z tysiąca ścieżek, którymi wędrowała piłka. Dla niego ukuł ktoś niepokojącą symetrię. Oglądasz mecz – nie widzisz Busquetsa, patrzysz na Busquetsa – widzisz cały mecz.
Czytając więc Szekspira – widzisz niezmienne sedno każdej nieuchronnie zmiennej rzeczywistości. Mówiąc metaforycznie – widzisz wciąż ten sam sztylet, a chwilowy fakt, że jednego władcę zadźgano w karecie na ulicy Paryża, innego zaś w Anglii, kiedy wypróżniał się na przenośnym sedesie - nie ma żadnego znaczenia. Lecz to, że dostrzegasz niezmienne sedno zmiennej rzeczywistości, zdarza się tylko wtedy, gdy czytasz nietkniętą iluzję Szekspira.
Biedny, biedny introligator z brodą po pas! Smażąc swą niepowtarzalną potrawę nie wiedział, że jest mętnym odbiciem Tytusa Andronicusa, chwilowym echem iluzji, która wie o nim wszystko, co najistotniejsze. Ale też miał fart, on i wszyscy teatromani. Żyli w epoce, gdy reżyserzy, mimo oszołomienia aktualnością kulinarnego arcydzieła introligatora, nie zdobili twarzy aktora grającego postać Tytusa Andronicusa brodą długą aż po pas. I byli wystarczająco rozgarnięci, by wiedzieć, że prawdziwa jajecznica na nerce Ravaillaca to jednak nie to samo, co iluzyjny pasztet z mózgów dzieci Tamory, królowej Gotów.
Paweł Głowacki