Moje życie jest tym, co i jak z niego zapamiętuję, żeby o nim opowiedzieć.
Gabriel Garcia Marquez "Życie jest opowieścią"
Czy bywają żółte gladiole? Gabriel Garcia Marquez zmarł 10 lat temu, żółte kwiaty były jego kwiatami. Męczarniom pamięci uszedł 17 kwietnia. Wiele lat wcześniej, w pierwszych taktach „Miłości w czasach zarazy”, nieogarnionego romansu, tak właśnie określił ulgę samodzielnej śmierci antylskiego uchodźcy Jeremiasza de Saint-Amour, inwalidy wojennego, dziecięcego fotografa i najbardziej miłosiernego przeciwnika szachowego dla doktora Juvenala Urbino, którego o świcie wezwano do trupa Jeremiasza. „Uszedł męczarniom pamięci w oparach cyjanku złota”. Urbino już w progu pokoju śmierci poczuł zapach gorzkich migdałów. „To było nieuchronne”, pomyślał. Jeszcze wcześniej, na stronicach innego detalicznie wyśnionego przez Marqueza świata, w pokoju, gdzie zmarł Jose Arcadio Buendia, założyciel i patriarcha Macondo, nie unosiła się żadna woń. Ale nad widmowym miastem rozpętała się milcząca burza, zaczął padać pamiętliwy deszcz maleńkich żółtych kwiatów, sunących w dół całą noc. „Przykryły dachy, zatarasowały drzwi i przysypały na śmierć zwierzęta śpiące na dworze. Tyle ich spadło z nieba, że rankiem ulice były wyścielone grubym dywanem i trzeba było odgarniać kwiatuszki łopatami i grabiami, aby mógł przejść kondukt pogrzebowy”. 10 lat temu, niewiele dni po 17 kwietnia, dzięki wiszącemu nad głównym placem Bogoty helikopterowi, spływał na tysiące żałobników i trumnę Marqueza milczący żółty deszcz z Macondo. Ostatni raz powtórzyła się reguła losu twórcy „Stu lat samotności”, mechanizm bycia – wrócił nieusuwalny splot snu słów z realnością jawy. Gdy cicho żółkł główny plac Bogoty, w szufladzie biurka Marqueza czekała jego pożegnalna fikcja, krucha elegia „Widzimy się w sierpniu”, z okazji okrągłej rocznicy śmierci Marqueza wydana dziś przez MUZĘ (Warszawa 2024). Ostatnia jego bajka, sen o Anie Magdalenie Bach, która każdego 16 sierpnia podróżuje na wyspę Morza Karaibskiego, by w rocznicę śmierci matki oczyścić jej grób, tak bardzo samotny przez dwanaście miesięcy, podzielić się ze zmarłą nowinami i podarować bukiet świeżych gladioli, które matka kochała, a nocą szukać w hotelowym barze niedopuszczalnej miłości, bez której życie byłoby tylko życiem oczywistym, nie nicowanym tajemnymi opowieściami, których nigdy, przed nikim i pod żadnym pozorem nie wolno snuć, ale to nie szkodzi. Wystarcza, że opowieści są, niesłyszalnie mruczące pod oczywistością życia, na pamiętliwej skórze Any Magdaleny Bach.
Rzecz jasna - bywają gladiole żółte. I to w różnych odcieniach. Lecz w kruchej elegii – gladiole nie mają koloru. Być może żółć była dla Marqueza już nieuchronna, zanadto niewzruszona, aby kolejny raz musiał przywołać jej imię? Istnieje ciemniejsze domniemanie – możliwość, że kiedy pisał swoje osiemdziesięciotrzystronicowe pożegnanie ze słowami, imię koloru nie wróciło do niego. Nie przyszło, aby mógł je na kartce zobaczyć ostatni raz. 17 kwietnia roku 2014 uszedł męczarniom pamięci, tak, lecz kilka lat przed końcem – jego wspomnienia dzień za dniem nabierały cech punktowej przezroczystości. Tracił pamięć. Tracąc pamięć, tracił pisanie. Tracąc pisanie, nie miał już czego tracić. Rodrigo i Gonzalo Garcia Barach, synowie Marqueza, w Prologu elegii mówią o tej nieodwracalnie gęstniejącej bezsilności. Przywołują wyznanie ojca, będące mrokiem. „Pamięć jest dla mnie i surowcem, i narzędziem. Bez niej nie ma nic”. Nie ma nic, gdyż opowieść jest niemożliwa.
Życie i fikcja, realność i opowieść. Tutaj nie chodzi o parciany realizm, przenoszący surowe kawałki życia na papier. Nie chodzi o dobroduszną kalkomanię, o owo nieszczęsne lustro Stendhala, przechadzające się gościńcem – nieszczęsne, gdyż pojmowane naiwnie jako wehikuł idealnego powtórzenia, a przecież żadne zwierciadło nie ukazuje szczerej prawdy świata, bo niby jaka to prawda, skoro prawa ręka jest w zwierciadle ręką lewą? Parciany realizm był dla Marqueza śmiercią pisania. Życie swoje przemieniał w opowieść, przemieniał detalicznie, lecz nie w tandetnej poetyce brzuchomówcy lub małpy, nie po to, by życie powtórzyć w skali jeden do jednego, lecz by je, całkiem jak Ana Magdalena Bach swoje, uwolnić od znużenia oczywistością. Pisząc, stwarzał sobie przeszłość równoległą do tej, którą przeżył rzeczywiście – równoległą, nigdy naiwnie bliźniaczą i zawsze, bo przecież zawsze pisze się po fakcie, nieuchronnie spóźnioną w stosunku do oryginału, spóźnioną o krok, o rok, o wiele lat. W liście do Leona Daudeta Marcel Proust powiada o istocie świata stworzonego przez siebie na kartach „W poszukiwaniu straconego czasu”: „Tyle jest kluczy do każdych drzwi, że naprawdę nie ma żadnych”. Z ilu różnych prawdziwych drobin składa się dowolna z miliona ingrediencja w siedmiu tomach Prousta? Jak wiele gestów z życia wziętych tkwi w jednym napisanym przezeń geście? Z ilu twarzy ulepiona jest hipnotyczne oblicze księżnej Guermant? Ilu baronów i hrabiów musiał Proust spotkać w życiu i zapamiętać, aby z ich fragmentów ulepić figurę barona Charlusa, której nie sposób zapomnieć? W bodaj tysiącstronicowej monografii „Marcel Proust” George D. Painter obezwładniająco detaliczne odpowiada na te i milion podobnych pytań. Księga o istocie pisarstwa Marqueza, pióra Geralda Martina, jest porównywalnie przepastna i nosi podtytuł nieuchronny, złożony z ogromnych czcionek: „Życie”. Litery te mają kolor żółty.
Chyba lepiej będzie posłuchać rad twórcy barona Charlusa i nie szukać klucza do drzwi Any Magdaleny Bach, aby realnością jej prawdziwych antenatek złudnie nie koić swego zaniepokojenia widmowym istnieniem Any Magdaleny Bach. Ile w niej tkwi kobiet życia Marqueza? Jak wiele jego niedopuszczalnych nocy powtarza się w kilku jej niedopuszczalnych nocach na wyspie? Ile prawdy kolebie się w fikcji? Niechaj tym trudzą się Martinowie i Painterowie. Lepiej jest czytać pożegnanie „Widzimy się w sierpniu”. Ta krucha elegia, koronka, niczym najsubtelniejsze fugi Jana Sebastiana Bacha dziergana z dotknięć, muśnięć i przemilczeń – czyż nie jest formą zmartwychwstania magii Marqueza, uśpionej dziesięć lat temu? Magia wraca teraz na dwie, może cztery godziny lektury. Wraca jak w „Stu latach samotności” Melquiades, magik o rękach niby łapki wróbla, Cygan, który czarodziejskimi miksturami ocalił Macondo od plagi niepamięci, a gdy zmarł ze starości, okazało się, że zmarł nieostatecznie. Pewnego dnia zobaczono go wędrującego ścieżką od strony mokradeł. Wrócił, gdyż znużyła go samotność śmierci.
Powrócił z wieczności i zajął się tworzeniem fikcji. Za pozwoleniem Marqueza - napisał na papirusach całą historię Macondo, od zarania, aż do chwili unicestwienia miasta przez wielki wicher, czyli do chwili, w której czytasz ostatnie, wichrowe takty „Stu lat samotności”. Opisał wszystko, więc i ten moment, kiedy spełnia się proroctwo Aureliana, syna patriarchy Macondo, na którego trupa spadnie ongiś miękki deszcz żółtych kwiatków. „Ktoś tu przyjdzie”, zawyrokował Aureliano. „Nie wiem, kto to może być, ale wiem, że jest już w drodze”. Miał rację. Wraz z handlarzami skór zjawiła się Rebeka. Miała nie więcej niż jedenaście lat i była księżniczką biedy. „Cały jej dobytek składał się z węzełka z bielizną, drewnianego fotelika na biegunach zdobnego w ręcznie malowane kolorowe kwiaty i worka z żaglowego płótna, który zawierał kości jej rodziców grzechoczące przy każdym poruszeniu”.
Za ostatnią wizytą u matki, Ana Magdalena Bach, pragnąc przenieść jej szczątki na kontynent, każe rozkopać grób. Gdy zsunięto wieko, przez niewyobrażalnie dotkliwe mgnienie widziała samą siebie, nietkniętą przez czas, odzianą w swoje nietknięte przez czas szaty ślubne. Powrotny rejs promem trwał jak zwykle cztery godziny. Morze było zupełnie gładkie. W progu domu stanęła o szóstej po południu. Trzymała w ręce worek z grzechoczącymi kośćmi. Była Rebeką. Z magii nie ma innego wyjścia, jak tylko do następnej magii.
Paweł Głowacki