Proponuję, aby ukończył pan ten niezmiernie ciekawy rękopis, nie stosując jednak poprzedniej zasady zbytniej skromności.
Agatha Christie "Zabójstwo Rogera Ackroyda"
Kurtyna w górę. Światło, powoli. Cisza. Za chwilę tylko chrobot pióra i niespieszny baryton. Na scenie gabinet w mieszkaniu przy cichej Beverly Avenue w Santa Monica. Wczesne popołudnie w niedalekiej przyszłości – 27 października, 110 rocznica urodzin Jana Kotta. Za ogromnym oknem gabinetu – czubki palm, a dalej – pelikany na piasku i ocean. W krześle za biurkiem – jubilat. Nie żyje od lat 23. Trochę przypomina kruchego Staruszka z Rowerkiem, jedną z widmowych istot, które w ukochanej przezeń „Umarłej klasie” Tadeusza Kantora wracają na chwilę, aby znów odejść, gdy opowieść dobiegnie końca. Kott odkręca pióro, sięga po kartkę i zdumiewająco mocnym, nie do uwierzenia żywym głosem uważnie recytuje to, co pisze – początek historii o śmierci i poszukiwaniu. „Pani Ferrars zmarła w czwartek, w nocy z szesnastego na siedemnasty września. Po mnie posłano w piątek, siedemnastego, o godzinie ósmej rano. Nic już nie mogłem poradzić. Pani Ferrars nie żyła od kilku godzin”. Jest rzeczowy, obiektywny. Jak zawsze – fantastycznie gra, że liczą się tylko twarde fakty, szczera prawda, a nie on. Gra, że on się w jego pisaniu nie liczy, że go nie ma, że oddaje pole rzeczywistości.
Czy można uwierzyć, że czytając tak wiele, bez mała wszystko, co mu w dłonie wpadło, Jan Kott omijał kryminały, owe bajki tak w istocie bliskie sztuce teatru, magii masek, przebieranek, zmyłek, podszywania się, finezyjnego zwodzenia na manowce, iluzji realności czarodziejsko zmieniającej się w realność iluzji zupełnie zobojętniałej wobec wymogu pokornego kalkowania prawdy rzeczywistości? Czy jest możliwe, że nigdy nie poznał „Zabójstwa Rogera Ackroyda” Agathy Christie, tyleż rozrywkowej historii śledztwa na kanwie dwóch tajemniczych śmierci, co niepokojącej opowieści o hipnotycznie zwodniczych mocach pisania, snucia baśni?
We wspomnieniach o Kotcie właściwie bez ustanku wracają uśmiechnięte akapity, w których Kott, pisząc o zobaczonym teatrze, troskliwie i uparcie przeinacza zobaczony teatr. Szkicuje słowami sceny, których w spektaklu nie było, milczy o fragmentach, co zdały mu się zbędne, dodaje coś zdumiewającego, coś miałkiego odejmuje, przestawia akcenty, własnym tembrem nicuje usłyszaną na scenie intonację, po prostu – trochę zmyśla, trochę mistyfikuje, trochę mami, lecz zawsze z dekoracyjną skromnością. Inaczej mówiąc – na nowo tworzy już stworzone. Frazami reżyseruje seans już wyreżyserowany. Na osnowie cudzej inscenizacji inscenizuje własną prawdę cudzej inscenizacji, w ostateczności – swoją prawdę najintymniejszą, ciemną, nieuchronną. „Byłem bardzo zmęczony na tej berlińskiej premierze i chyba raz, a może nawet i dwa razy na krótko zasnąłem”, powiada o sobie wobec seansu Kantora „Nigdy tu już nie powrócę”. I dalej: „Ale ten sen nie był pusty. W tym śnie wracały pomieszane ze sobą osoby, manekiny i rekwizyty: połamane nogi ginekologicznego fotela, kołyska i nawet suchy trzask kołatek na święto Purim z „Wielopola, Wielopola”. I chyba właśnie w tym krótkim śnie pojąłem jeszcze inną prawdę. Boję się do końca ją wypowiedzieć. Są takie chwile, czasem nawet bardzo straszne, kiedy całe życie wraca jak gdyby w jednej kropli snu. To są chwile ciemnej, a może właśnie jasnej świadomości przed końcem. Nigdy tu już nie powrócę”. Spał na spektaklu? Jak wierzyć w prawdę jego relacji, skoro portretuje własne widma, a nie spektakl, o sobie pisze, nie o dziele? W istocie pytanie jest inne. Teatrowi - cóż lepszego można ofiarować nad opowieść o podróży aż na własną krawędź?
Śnił więc Kott. Śnił rzeczywiście lub na jawie, ale śnił, wsuwał się w sny, łowiąc później w trakcie pisania, które było kolejną formą śnienia, kawałki pamięci sunące mu przez głowę w ogromnej liczbie. Tak jest w całej jego książce „Kadysz. Strony o Tadeuszu Kantorze”. I nie inaczej we wszystkich, prawie wszystkich jego opowieściach. Niczym entomolog – choćby Vladimir Nabokov z profesjonalną siatką w garści na górskich łąkach, w którego prozie tyle jest widm przeszłości, tyle duchów, a też bywa, iż sami zmarli prowadzą narrację, snując żywym bohaterom nieubłagany los – nad zaczernianą frazami kartką łowił Kott motyle wspomnień przeróżnych, filmowych, teatralnych i tych z lektur, tropił ćmy kontekstów, skojarzeń, analogii, nie ruszając się z krzesła – wędrował labiryntem wielu zapętlających się ech, dalekich i bliskich. W jego mózgu książki wciąż się wzajem dogadywały ze sobą, mity wzajem się oświetlały. Lecz łowy te polegały nie jedynie na łowieniu wszystkiego, co sunęło przez pamięć. One były także – sztuką zaniechania. Wstrzymywaniem ręki, zostawianiem siatki entomologa w spokoju, zamierzonym przeoczeniem. Pisanie stawało się sztuką celnie zawieszonego głosu, przemilczenia, celowego ukrywania, odkładania pióra, omijania – sztuką finezyjnego szkicowania krawędzi białych plam. Niech więc na 110. urodziny Kott zagra sobie 23 lata od własnej śmierci rolę życia - postać Jamesa Shepparda, starego lekarza z wioski King’s Abbot. Niech sobie zagra siebie.
Kurtyna w górę. Staruszek, skulony nad biurkiem, zaczyna pisać i nie do uwierzenia żywym głosem recytować „Zabójstwo Rogera Ackroyda”. Musi. Przecież, jak chce tego Christie, staruszek jest nie tylko narratorem snującym na głos kryminał w pierwszej osobie liczby pojedynczej. On ów kryminał także zapisuje. Jest szalenie rzetelny, nie kłamie, nie zwodzi, nie kluczy. W słowach jego wszystko zdaje się być takie, jakie było naprawdę. Staruszek nie wysuwa siebie na plan pierwszy, staruszek jest dyskretny, niczym potulny recenzent teatralny - staruszek znika za pajęczyną obiektywnych faktów, które oto portretuje przed nami w pisaniu swoim i na głos. Śmiercią samobójczą umiera więc nieszczęsna pani Ferras, niewiele dni później ktoś znajduje zwłoki Rogera Ackroyda z zabytkowym sztyletem wbitym w głowę, w wiosce zjawia się inspektor Raglan i rozpoczyna śledztwo. Ale zjawia się też figura nieuchronna – Herkules Poirot, genialny detektyw, gdyż genialny czytelnik. Niedawno przeszedł na emeryturę i właśnie tutaj, w sennej wiosce King’s Abbot chce się poświęcić hodowli dyń. Rzecz jasna, to on rozwikła zagadkę śmierci, staruszka wybierając na asystenta. Prawda zagadki jest niebywała. Zabił – doktor James Sheppard. Tak, to snujący opowieść narrator wbił sztylet w głowę Ackroyda. To staruszek, który napisał „Zabójstwo Rogera Ackroyda” jest mordercą. Oto okazuje się być figurą fundamentalną, figurą bez której nie byłoby opowieści, figurą bez której Poirot nigdy nie wytropiłby mordercy. Tak, w finale opowieści jest figurą pierwszoplanową, ale też wielkim, już jawnym reżyserem swego pisania, który dzięki mistrzowsko splecionej pajęczynie przemilczeń i zwodów, dzięki narracyjnej rezygnacji z rzetelnego łowienia piórem wszystkich motyli i wsuwaniem światu pod oczy motyli lekko skłamanych – skrył się dyskretnie za fasadą świata przez siebie przedstawionego na kartach własnego kryminału. Ale Poirot to czytelnik rzeczywiście genialny. Zapewne dobrze zna motto Montaigne’a: „Jedynym tematem mego pisania jestem ja sam”. Do samego dna pojął narracyjne arcydzieło wielkiego eseisty, doktora Jamesa Shepparda. Docenił jego maestrię, proponując wyjście honorowe. Darował doktorowi czas, by ukończył rękopis, lecz już bez nadużywania skromności. I doradził, aby po ostatniej kropce popełnił dumne samobójstwo.
I Sheppard kończy rękopis. Chrobot pióra, niespieszny baryton. Siedzi za biurkiem na scenie, w gabinecie z widokiem na nieskończoność, i notuje mówiąc, i mówi notując. Zostało mu kilka akapitów. A potem już tylko garść słów ostatnich. „Godzina piąta rano. Jestem bardzo zmęczony. Właśnie skończyłem robotę. Ręka mnie boli od pisania”. I jeszcze: „Co wybrać? Weronal? Niech będzie weronal”. Dalej już nic. Kurtyna opada. Gdy unosi się raz ostatni – poza jednym, wszystko jest takie jak zawsze. Wszystko na swoim miejscu. Krzesło. Biurko. Okno. Palmy. Pelikany. Ocean.
Paweł Głowacki