Kroki w deszczu

Ostatnia aktualizacja: 28.04.2024 15:00
Znużony człowiek idzie w deszczu. Nasunął na głowę prochowiec, kiedyś jasny. Żywego ducha wokół. Za nim – martwa kamienica o czarnych oknach. Przed nim – trochę czasu, lecz niewiele, niewiele. Raz, dwa, trzy… siedem, osiem, dziewięć, zwrot.
Rzeźba Walking Man II na wystawie Giacometti. The Playing Field w Hamburgu, Niemcy, 2013 r.
Rzeźba "Walking Man II" na wystawie "Giacometti. The Playing Field" w Hamburgu, Niemcy, 2013 r.Foto: PAP/DPA/Bodo Marks

Pewnej nocy, gdy siedział przy stole z głową złożoną na rękach, ujrzał siebie, jak wstaje i idzie. Pewnej nocy lub pewnego dnia. Bo gdy zgasło mu własne światło, nie znalazł się w mroku.

Samuel Beckett "Podrygi"

Z okazji 75. urodzin Antoni Libera wrócił na własną skórę. Nie, lepiej nie mówić „wrócił”. Przecież raczej nigdy jej nie opuścił, przynajmniej na dłużej, a zwłaszcza na dobre. Choć zabrzmi to, jak zabrzmi, trochę karkołomnie, może groteskowo, jednak lepiej będzie rzec, iż jednym drobnym zdaniem, wręcz jednym słowem „wstrząsnąć” - wysunął Libera skórę z drugiego rzędu, z cienia, i przez chwilę na powrót była ona sednem dialogu z bliską rzeczywistością. Jak we wczesnej młodości, gdy z głową pochyloną nad „Dialogami” czytał utwory Samuela Becketta, a mózg dopiero szykował się do wszechmocy. Albo jak jeszcze głębiej w czasie, we wczesnym dzieciństwie, w zawrotnej godzinie roku 1957, kiedy, ośmioletni, na scenie Teatru Współczesnego oglądał wyreżyserowane przez Jerzego Kreczmara „Czekając na Godota”. Pojmować, to kruchy Antoś niewiele z seansu we Współczesnym pojmował. Ale nie szkodzi. W istocie – nigdy już nie opuścił widowni. Został tam. Jest tam. Rząd – który? Jaki numer fotela? I co się wtedy wydarzyło, że został? Wiele lat później, z okazji 75. urodzin, na antenie radiowej „Dwójki”, zamiast pytania o życie, oczywiście popłynęło w jego stronę pytanie o Becketta. To było nieuchronne. To było równanie konieczne.

Napisany świat Becketta – fantastycznie zawiłe konstelacje, w których Libera porusza się ze swobodą i elegancją pstrąga sunącego czystym strumieniem. Odniesienia w liczbie tysiąca i mrowie aluzji do teologii chrześcijańskiej. Echa Biblii, Dantego i setek innych opowieści świata całego. Chrześcijańskie uniwersum. Eschatologiczny wymiar doli człowieczej. Los nasz w ciemności dziennej i nocnej. Filozofia i cierpienie maluczkich. Bóg a ludzkość. Ból i nędza. Newralgiczne problemy XX wieku. Krachy cywilizacji. Uwiąd sakralnej interpretacji dziejów. Nasza samotność w nieogarnionym kosmosie. Teodycea judeochrześcijańska. Duchowa kondycja współczesnego człowieka. Ziemia wygnania. Nieusuwalna przegrana. Złudna perspektywa zbawienia. Odrzucenie teodycei oraz nadziei eschatologicznej. Bycie. Czas. Nieuchronność strat. Pasja i Zmartwychwstanie. Zagubienie i rozpacz. Fatalizm oraz determinizm. Metafizyczna samotność każdego Ja. Hiob. Krzyż. Koniec. Początek… Wystarczy? Beckettowska studnia bez dna. Przepaść przenikająca w kolejną przepaść. Jego filozoficzne, estetyczne, literackie labirynty, rozwidlające się horyzontalnie i wertykalnie. Jego piętrowe konteksty, interferencje, echa i analogie. Uchylane przezeń setki intelektualnych furtek, a za każdą – zawiła ścieżka, zdawać się może, bez końca. Gdyby w „Dwójce”, na odpowiedź w sprawie Becketta, dano Liberze, powiedzmy, miesiąc – zapewne ruszyłby jedną z owych dróg za furtkami, dróg, którymi tyle razy wędrował w swych esejach, analizach, drukowanych dyskusjach i na kartach reszty aptekarsko precyzyjnych opowieści, oszałamiając czytelników. Lecz nie dano mu miesiąca. Miał ledwie garść minut. Co mógł? Co musiał? Wyobrażam sobie, że w ciszy głowy rezygnował z wędrówki wszechmocnego mózgu po owych intelektualnych studniach i przepaściach, odrzucał wielki temat za wielkim tematem, nakazywał milczenie kuszącym go labiryntom. I wrócił na skórę. Wyznał po prostu, iż Beckettowi niezmiennie chodzi o to tylko, by wstrząsnąć człowiekiem. I tyle. Wstrząsnąć. Nic więcej. Aż tyle. Wrócił Libera do poziomu elementarnego odczuwania, do chwil iście zwierzęcych, organicznych dialogów z najbliższą rzeczywistością. Do momentów kłucia skóry igłami zdań, metafor, słownych obrazów. Kłucia zwanego inaczej „dreszczem” bądź „mrówkami na plecach”, kłucia, po którym zjawia się w żyłach i nerwowych nitkach niepokój uporczywy, nie do nazwania i nie do usunięcia. „Ta lektura – powie kiedyś o pierwszym czytaniu sztuk Becketta, czytaniu, gdy mózg jego dopiero szykował się do wszechmocy – ta lektura, doprawdy, działa niemal fizycznie”. I dalej: „Snuję się godzinami w listopadowej aurze po zasypanych liśćmi uliczkach Żoliborza, przeżuwając bez końca obrazy, zdania i zwroty, w których jest jakiś czar – posępny, urzekający”. Czy to możliwe, że już wtedy znał czarno-biały fotograficzny portret, który Alberto Giacomettiemu zrobił w roku 1966 Henri Cartier-Bresson? Widział już bliźniaczy czar owego prostokątnego obrazka, podobnie posępny i urzekający?

Znużony Alberto przechodzi oto w deszczu przez paryską ulicę. Za dziewięć miesięcy umrze nagle. Nic wielkiego, zdarzenie zwyczajne, powszechne, powszechnie bez sensu. Co mu pozostało? Iść, jak dotąd szedł. Jak inni. Jak każdy. Wędruje więc, mlask butów za mlaskiem butów na mokrym asfalcie, wędruje, złowiony w pół mlasku przez Cartier-Bressona. Idąc, czy rachuje własną podróż, przelicza ją, niczym Głos rachujący w „Krokach” Becketta powolne ruchy nóg wędrującej tam i sam May: „Raz, dwa, trzy… siedem, osiem, dziewięć, zwrot”? I czy wsłuchuje się w brzmienie swojego marszu, niemo powtarzając językową igłę May, to jej marne pocieszenie samej siebie: „Tak, mamo, sam ruch to za mało, kroki muszę słyszeć, choćby były najcichsze”? Nie. Nie rachuje, nie wsłuchuje się. „Kroki” Beckett napisze wiele lat po śmierci Giacomettiego. Ale Giacometti zna już wielką prozę Becketta – cztery Nowele choćby, a zwłaszcza powieściową Trylogię – zna te opowieści, w których tak wiele jest obrazów kłujących skórę, obrazów portretujących chodzenie, wędrowanie, błąkanie się, szkicujących biedne pocieszenie liczenia kroków. Pamięta Molloya, który na dźwięk dzwonów bijących na Anioł Pański – wstaje i idzie. Ale zna nie tylko to.

Gdy w roku 1966 Cartier-Bresson pstryka mu legendarne zdjęcie, znużony Alberto dobrze zna także drzewko z „Czekając na Godota”. Zna tę tkwiącą z boku sceny samotność, kruchą i cienką niczym włos, kreska lub kłująca igła. Był z Beckettem blisko, jeszcze od przedwojennych czasów. Spotykali się o zmroku, by wędrować od baru, do baru, od słowa, do słowa, i kończyć spacer w zacnym burdelu Sfinks na tyłach stacji kolejowej Montparnasse. W 1961 to Giacometti zaprojektował drzewko do drugiej paryskiej premiery „Godota…”. A niecały rok wcześniej, w swojej pracowni przy Rue Hippolyte-Maindron 46, stworzył legendarną rzeźbę – „Idącego człowieka”, istotę cienką i samotną na podobieństwo drzewka Becketta, postać na zawsze zatrzymaną w pół kroku. Zaś w roku 1945, z Genewy, gdzie przetrwał ciemność wojny, przywiózł Giacometti odpowiedź na ciemność – swój brak złudzeń, wyznanie bezradności. Sześć pudełek po zapałkach, wypełnionych mrowiem tycich figurek ludzkich, tak znikliwych, że rozpadały się po jednym nieuważnym dotknięciu. Obracał je w proszek jeden mocniejszy, zbyt bliski oddech. Jeszcze kiedy indziej owa znikliwość – powróciła nieoczekiwanie, albo nieuchronnie. Grając seans „Wyludniacz” – monodram wg prozy Becketta – David Warrilow garściami wyciągał ze starej podróżnej torby tycie ludzkie figurki białego koloru i rozsypywał je na czarnej ziemi. Z daleka wyglądały prawie jak pył, ale siedzący na widowni Libera, patrząc przez lunetkę, widział każdą z nich jak na dłoni. Każda miała swoją twarz, każda uwieczniona była w jakimś własnym ruchu, złapana w geście uniesionej ręki, w skuleniu ramion, w pół kroku. Raz, dwa, trzy… siedem, osiem, dziewięć, zwrot.

Posępne zatem, urzekające, hipnotyczne językowe obrazy, zdania, metafory - te ukłucia skóry, co budzą nieokreślony, nigdy nie blaknący niepokój, zanim wszechmocny mózg na dobre zacznie penetrować i katalogować labirynty. Owa chwila na samym początku spotkania z konstelacjami Becketta. W swoje 75. urodziny Libera, jednym słówkiem „wstrząsnąć”, zapewne bezwiednie (a może nie?) - powrócił do niej. Jednym zdaniem przypomniał wyznanie, które w liście do Alana Schneidera uwiecznił twórca „Kroków”. „Moje dzieło jest sprawą podstawowych dźwięków, tonów i przemilczeń, wydawanych jak najpełniej, i za nic innego nie biorę odpowiedzialności”.

Znużony człowiek idzie w deszczu. Nasunął na głowę prochowiec, kiedyś jasny. Żywego ducha wokół. Za nim – martwa kamienica o czarnych oknach. Przed nim – trochę czasu, lecz niewiele, niewiele. Raz, dwa, trzy… siedem, osiem, dziewięć, zwrot.

Nic więcej. Co teraz? Teraz można myśleć, filozofować, konstruować przepiękne, głębokie znaczenia. Owszem. Lecz wpierw trzeba zobaczyć. Dotkliwie zobaczyć.


Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki