Godziny pracy mam płynne, ale jestem drobiazgowy w sprawie narzędzi: liniowanych kartonowych fiszek i starannie naostrzonych, niezbyt twardych ołówków z gumką na drugim końcu.
Vladimir Nabokov
Przy lewej krawędzi starej fotografii, w kącie gabinetu pisarza na amen zatrzymującej czas, czyli ruch, zapalona na ciemnym blacie niskiego stołu biurowa lampa - ani drgnie. Od jak dawna? Od ilu już lat jej światło nie żółknie? Lampa, ołówek na notatniku, cienki plik kartek A-5, budzik – wszystko bezlitośnie nieruchome. Z tyłu sceny - mroczny biblioteczny regał, doskonale zamarły, pełen tomów niczym kamyki na amen zrośnięte z półkami wciąż w tym samym położeniu. Z przodu, na ławie – monstrualna otwarta księga. Widać rozległe białe strony z kolumnami haseł na amen zastygłych w tych samych miejscach. Pomiędzy kamienną księgą a zamarłym regałem, w miękkim fotelu o jodełkowej tapicerce i ze szkockim kocem na oparciu – sędziwy pan o zmęczonej, zamarzniętej twarzy. Oczy otwarte na zawsze patrzą bez końca na otwartą księgę. Ona – to gigantyczny słownik Webstera, kilkaset tysięcy precyzyjnie wyjaśnionych słów. A pan nazywa się Vladimir Nabokov. Ani drgnie. Od kiedy? Prawa dłoń wspiera głowę. Wskazujący palec – miejsce nad prawą brwią, kciuk – skroń przy uchu. Reszta palców – skulona. Przypomina się „Nieruchomo”, drobiazg Samuela Becketta, którego prozę Nabokov uważał za dość zabawną. „Zawsze całkiem nieruchomo, z jakiegokolwiek powodu, od jakiegoś czasu, o tej porze… W fotelu z wikliny… Nogi, jedna przy drugiej, zgięte w kolanach pod kątem prostym, jak na tym starym posągu jakiegoś starego bóstwa, które odzywało się o świcie i zmroku… Podobnie tułów, sztywny, pionowy, aż do sklepienia czaszki, gdy spojrzeć od tyłu, wraz z karkiem ponad oparciem…”. I jeszcze fraza końcowa powraca, którą znieruchomiały na fotografii Nabokov mógłby niemo recytować sobie. „Zostawić to tak, wszystko całkiem nieruchomo, albo zamienić się w słuch i nasłuchiwać dźwięków, wszystko całkiem nieruchomo, głowa w ręce, czyhając na dźwięk”. Kiedy zrobiono to zdjęcie? Od ilu już lat widać, że wszystko, cokolwiek - ani drgnie?
W istocie – nie ma znaczenia, kiedy. Gdyby Nabokov żył, w tym roku obchodziłby jubileusz 125. urodzin i byłoby tak, jak było zawsze, odkąd w roku 1961 zamieszkał w baśniowym hotelu Palace w Montreux przy Av. Claude-Nobs 2, wpierw na trzecim, a później na ostatnim piętrze wysmakowanego, prawego skrzydła, zwanego „Łabędziem”. Z balkonu roztaczał się widok na mroczną zieleń Jeziora Genewskie i niewzruszoną obojętność Alp. Na nic doraźnego. Gdyby więc żył, o płynnej porze każdego dnia Nabokov nieruchomiałby w jodełkowym fotelu naprzeciwko otwartego, wielbionego przezeń słownika Webstera, zamarzałby z głową na zawsze zlepioną z palcem wskazującym i kciukiem, i wraz z nim zamarzałoby wszystko wokół. I zwłaszcza jego oczy by zamarzały, nieruchowo, jak na zdjęciu, zapatrzone w jedno słowo w kolumnie haseł na stronie monstrualnej księgi. Jak zawsze byłoby tak, jak gdyby palec wskazujący celował we wnętrze głowy, w sedno, w scenę, na której niebotyczny ruch nie ustawał nigdy. Chyba nie. Za wątły jestem na to, by kategorycznym być, więc jedynie spytam. Czy kiedykolwiek zdarzyło się, iż rzetelne, umieszczone w słowniku Webstera wyjaśnienie znaczeń jakiegokolwiek słowa, nie rozczarowało Nabokova brakiem migotliwości, skostnieniem, nieobecnością życia? Gdyby wiedział, a przecież dobrze wiedział, na wylot wiedział, co wewnątrz monstrualnej księgi znajdzie, i gdyby szło mu jedynie o taka wiedzę – po cóż by miał księgę otwierać wciąż na nowo w płynnych godzinach dnia lub zmierzchu?
Kiedy Nabokov mieszkał już w „Łabędziu”, u zarania stycznia roku 1964, poproszony przez Alvina Tofflera (szło o wywiad dla „Playboya”), by odczytał z fiszek frazy, strzępy, kawałki, co w ostateczności nie weszły do powieści i opowiadań - Nabokov przytoczył ich garść, także te dwa wsysające zdania. „Myślimy nie słowami, lecz cieniami słów. Błąd Jamesa Joyce’a w jego skądinąd cudownych solilokwiach intelektualnych polega na tym, że przyobleka myśli w nazbyt namacalne ciało słów". Namacalne, konkretne, na amen zamknięte, nieruchome znaczenia słów, zanotowane nieruchomymi zdaniami na kartach słownika Webstera – nie wystarczały Nabokovowi zatem? I dlatego uparcie nieruchomiał w jodełkowym fotelu i z szeroko otwartymi oczami, z głową w palcach, czyhał na dźwięk inny niż powszechny, czekał, aż niezliczone i nieprzewidywalne cienie jednego słówka, na amen skostniałego w monstrualnej księdze, zaczną w jego głowie, odziane fatałaszkami z papuzich rombów, pląsać tańce niebywałe, świeże, hipnotyczne, i pląsać będą tak długo, aż w końcu wypląsają świat osobny, samoistny niby mroczna zieleń Jeziora Genewskiego lub obojętność Alp, utkają planetoidę powieści, która do istnienia nie potrzebuje sankcji rzeczywistości za oknem, ulepią seans niepodrabialnej językowej commedia dell’arte, kolejne arcydzieło tysięcy arlekinów?
Wyobrażam sobie, iż wspomniane zdjęcie zrobiono Nabokovowi tuż po 25 września roku 1972 (miał lat 73), kiedy w dzienniku zanotował pestkę nowej powieści, być może pożegnalnej. „<Skończył swoje zadanie>. Zacząć od tego”. A później cienie słów zaczęły mu w głowie tańczyć powieść „Patrz na te Arlekiny!” - ostatnią, którą stworzył. Nie wygłupię się teraz, próbując pyszałkowato rozwikłać ostatni labirynt Nabokova. Niech starczy detal. Oto bohater, pisarz Wadim Wadimowicz, który napisał już wszystko – układa swą biografię. W prologu przywraca wczesne dzieciństwo, przywraca siebie, chłopczyka niepoprawnie osowiałego i opieszałego, lecz za kulisami rzeczywistości śniącego na jawie w sposób bezczelny. Nade wszystko zaś przywraca postać swej niezwykłej ciotecznej babki, baronowej Briedow z domu Tołstoj, która szczodrobliwie zastąpiła mu najbliższych. Więcej, dama owa odsłoniła przed małym Wadimem Wadimowiczem zarazem istotę pisania i nieuchwytność pisania. Byłoby głupotą nie przywołać fundamentalnej wymiany zdań między nimi i fundamentalnych fraz starego Wadima Wadimowicza, kończących wspomnienie tamtej rozmowy u źródeł jego późniejszych opowieści.
„- Przestań się tak sępić! – wołała ciotka. – Patrz na te arlekiny!
- Jakie arlekiny? Gdzie?
- Och, wszędzie. Gdziekolwiek się obrócić. Drzewa to arlekiny, słowa to arlekiny. Podobnie jak rytuały i rachunki. Wystarczy dodać do siebie dwie rzeczy – żarty, obrazy – a już masz potrójnego arlekina. No, dalej! Baw się! Wymyślaj świat! Wymyślaj rzeczywistość!
Tak też robiłem. Na Jowisza, wymyślałem. Na cześć swoich pierwszych marzeń na jawie wymyśliłem sobie cioteczną babkę, która oto schodzi pomału marmurowymi schodkami frontowego ganku pamięci, boczkiem, boczkiem, nieszczęsna chroma dama, dotykając krawędzi każdego stopnia gumowym zakończeniem czarnej laski”.
Czy trzeba dodawać, że Wadim Wadimowicz jest odbiciem swego stwórcy? Być może, lecz nie ma potrzeby tego zanadto rozwijać, gdyż utoniemy. Prawdę mówiąc, czytając ostatnią bajkę Nabokova – utoniemy i tak, lecz raczej lekko utoniemy, bez mozołu filozofowania. Prawdziwej powieści, mawiał autor „Lolity”, prawdziwie osobnego i samoistnego świata nie da się przeczytać, da się świat ów nadprogramowy jedynie przeczytać - kolejny raz. I za każdym razem - jak przy lekturze wszystkich opowieści Nabokova - na tę samą bezradność się trafia. Otóż, Wadim Wadimowicz to odbicie Vladimira Nabokova, owszem. I owszem, utwory Wadima Wadimowicza są echem dzieł jego stwórcy. Tylko że, jak zwykle na planecie tańczących arlekinów Nabokova, echa z bezprzykładną cyrkowością igrają z uszami czytelnika, zaś lustra są nieubłaganie krzywe i spękane, a no domiar nieuchwytności końcowego efektu – niektóre fragmenty nie odbijają, nie powtarzają, nie kalkują modelu, tylko przepuszczają spojrzenie na drugą stronę fikcji, pod podszewkę powieściowej iluzji, gdzie widać… No właśnie – co? Co pozostaje z czytania?
Z czytania pozostaje – dalsze czytanie. Nic więcej. Nic mniej. Tak, pozostaje znów czytać. Czytać Nabokova, od czasu, do czasu przyglądając się fotografii, na której on, skamieniały przed słownikiem Webstera, czeka aż cienie słów zaczną tańczyć w jego głowie. Czytać, nie szukając okna. Na zdjęciu go nie ma. Jedyny krajobraz, to ten, który się rozpościera, gdy spojrzeć przez wyobraźnię pana wpatrzonego w księgę. Czytać ów świat widmowy, który do życia nie potrzebuje świata.
Czytać. Patrzeć. Czytać tak, jak uczył Nabokov. Kruszyć frazy, akapity i stronice, rozdrabniać je, rozcierać i wąchać w zagłębieniu dłoni. I obracać okruchy na języku, podniebieniu, czekając, aż na powrót zlepią się w dawną nieuchwytność, ostrożnie doprawioną nami.
Paweł Głowacki