…popiół jak zboże porasta wąwozy, pagórki i groteskowe ogrody, przybiera kształt domów z kominami i smugą dymu, a nawet – w ostatniej metamorfozie – kształt popielatych postaci, snujących się w mglistym, zapylonym powietrzu…
Francis Scott Fitzgerald "Wielki Gatsby"
Całkiem tak, jak maleńkie dziecko rozległy śliniak w zielone słoniki, by śpiochów truskawkowym budyniem nie pofajdać – Majordomus, w pretensjonalnie bajkowej posiadłości Jaya Gatsby’ego w Nowym Jorku zarządzający całą służbą i wszystkim, co przyziemne, nosi na szyi teatralną lalkę. Ów iluzyjny ludzik nie jest kompletny. Tam, gdzie powinna być drewniana główka z klekoczącą szczęką i namalowanymi oczętami, teraz widać rzeczywiste oblicze Majordomusa, z rękawków tyciej marynarki zaś, końcami przywiązanych do nadgarstków Majordomusa, wystają jego ogromne realne dłonie. Brzuchomówcy, szalenie popularni na Broadwayu lat 20-tych i 30-tych, byliby zachwyceni tą, powiedzmy, stylistyczną innowacją. Oni - musieli na powitanie podawać dłoń sosnowej łapce ludzika, a później twarzą w twarz gadać z główką klekoczącą im przy uchu drewnianą żuchwą. Majordomus - nie musi się witać z iluzyjnym ludzikiem, bo trochę głupawo by było jedną swą ręką na dzień dobry potrząsać drugą swą ręką. A że głowa jego, jego oblicze grzecznego Pierrota, a nawet Arlekina z komedii dell’arte, jawi się zarazem jako główka i oblicze ludzika, to gdy mówi – dzieje się tak, jak gdyby ściśle to samo gadał ludzik, rozmowa więc przemienia się czarodziejsko i nieuchronnie w dwa bliźniacze, idealnie z sobą zlepione monologi. Co z chodzeniem? Cóż, człowiek musi klęknąć, aby stópki lalki zaczęły szurać, poruszane dłońmi człowieka. I tak oto wciąż się miesza realność z udawaniem realności, prawda z iluzją, twarde fakty z ułudą. Majordomus po prostu tkwi w dwóch rzeczywistościach naraz. I nie tylko on.
W wyreżyserowanym przez Jakuba Roszkowskiego seansie „Wielki Gatsby” wg legendarnej powieści Francisa Scotta Fitzgeralda, prawie wszystkim papuzim istotom, zaludniającym scenę pokrytą mrocznym piachem niby popiołami, zwisają z szyi lalkowe śliniaki, udające kobiety lub mężczyzn, nawet wybornym grajkom jazzowej kapeli. Wszyscy oni, jak Majordomus, idealni brzuchomówcy – lekko kolebią się pomiędzy realnością i iluzją. Trzy smakowite dzierlatki, Aniołki: Meksykański (Dominika Feiglewicz), Niemiecki (Wanda Skorny) i Francuski (Zuzanna Skolias-Pakuła). Urzędniczka pogrzebowa (Karolina Kazoń, także w roli Jordan Baker), Daisy Buchannan (Katarzyna Zawiślak-Dolny), jeszcze Maciej Jackowski w roli Toma Buchannana i męża kobiety, którą Daisy potrąci śmiertelnie, prowadząc samochód Gatsby’ego (Dominik Stroka). Kto wie, być może właśnie dlatego, że nie mieli lalkowych śliniaków, Stroka i Karol Kubasiewicz w roli Nicka są, rzekłbym, nużąco prostolinijni, jak gdyby jednotonowi, horyzontalni? Obojętne to w sumie. Istotne, że większość istot, na czele z wybornym Grzegorzem Łukawskim jako Majordomusem, i trzy, może cztery razy wcielającym się w groteskowo demonicznego Meyera - za sprawą lalek na szyjach mają dwoistą naturę, zarazem iluzyjną i realną. A kiedy dołożyć do tego oczywistość, że aby istota grała z lalką, wpierw ktoś, aktor, musi grać istotę – wtedy iluzja robi się piętrowa. Słowem – jest teatr na scenie. Właśnie teatr. I nie dziwota, w końcu jesteśmy w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, siedzimy na widowni Małopolskiego Ogrodu Sztuki. A gdy się jest w teatrze – to, przepraszam najmocniej, niby co ma być na scenie, jeśli nie teatr? Gazeta? Odezwa? Warsztat prawidłowych postaw społecznych? Inaczej spytam. Z jak odległego od Polski księżyca spadł Jakub Roszkowski, że w dzisiejszych nadwiślańskich czasach teatralnych wchodzi oto do teatru i jak gdyby nigdy nic – robi w nim teatr i tylko teatr?
Tak, tylko teatr. Mroczny piasek gra popiół z Doliny Popiołów na Long Island, gdzie wiatr tworzy z pyłu fantastyczne dekoracje, nawet postacie. Pyszałkowatość pałacu Gatsby’ego to ustawiony z tyłu sceny sztuczny fronton, ale ustawiony dachem w dół, fundamentami do sufitu. Basenem jest zwyczajna wanna z wodą. Jackowski zabija Gatsby’ego – strzelając z odpustowego korkowca. Meyer ma w ustach sztuczna szczękę z blachy, godną jakiejś bajki o złym wilku, granej w Teatrze Groteska. W doniczkach natomiast tkwi gąbka w roli ziemi, zaś drzewka ogrodowe szeleszczą papierem maczanym w białej farbie. Wystarczy?
Z grubsza w taki właśnie, nie skrywający swej iluzyjności, teatr taneczno-jazzowo-lalkowy, zapewne nie wielki, nie przełomowy, lecz jednak w teatr, aż w teatr, Roszkowski obrócił legendarną powieść Scotta Fitzgeralda, która przecież sama jest rodzajem seansu pisanego frazą elegancką niczym operetkowe dekoracje. Więcej – jest seansem prozy, przedstawiającym teatr życia, a raczej żyćka, napuszonej nowojorskiej elity lat 20-tych ubiegłego stulecia, teatr tańcujący i jazzujący, teatr golfa i tenisa, bombastycznych bankietów i tanich miłostek, udawanych zazdrości i sztucznych obojętności, ulotnych pieniędzy i nieuchronnych fiask, nade wszystko - teatr skazany na chwilowość. Bo ileż trwać mogą istoty, które podmuch zrobił z popiołów na Long Island? Jak długo dane jest im się łudzić?
Paweł Głowacki