Ciocie reżyserii

Ostatnia aktualizacja: 31.05.2024 16:55
Czy trzeba mówić dalej? Czy trzeba robić porównawczą wycieczkę do naszych fatalnie jednookich czasów i gadać o paździerzowym kwiku scenicznym, co się w teatrach wieczór w wieczór z łomotem przewala na kanwie naszych problemów klasycznych i już nie do usunięcia?
Spektakl Pokochajmy szarlatanów
Spektakl "Pokochajmy szarlatanów"Foto: Faustyna Ostróżka

Czy Klimek odkupił gramofon Stefanii? Swoją drogą to świństwo pożyczyć od kogoś gramofon i sprzedać go na wódkę – poeta, psiakrew.

                                                                 Zbigniew Uniłowski "Wspólny pokój"


     Zanim przeszedł do rzeczy – seansu „Pokochajmy szarlatanów”, który sam wymyślił i miał być jego wodzirejem – zakłopotany Bronisław Maj, uśmiechając się przepraszająco, tuż po wejściu na scenę Teatru KTO wyznał prywatnie: „Zmusili mnie…”. Szło mu o szaty. Rzeczywiście, wyglądał Maj - jak nie Maj. Był niecodzienny. Mówiąc ściśle - był codzienny, lecz codziennością dawno minionych czasów, lat międzywojennych i tuż powojennych. Ach, ta koszula niby z blachy, o kołnierzyku przywodzącym na myśl mebel, ortopedyczną tuleję lub obrożę dla byka! Ten kolorystycznie oraz graficznie brawurowy, rozległy jak maczeta krawat rodem z monidła pradziadka! I wreszcie owa marynara ze sporymi szansami na bycie namiotem lub parasolem, bez problemów chroniącym matkę z ojcem oraz czwórkę ich dorastających dzieci! Czarodziejska marynara, nie dość, że na każdą okazję, to jeszcze na wszelki wypadek. Gdyby bowiem, na ten przykład, jej dawny właściciel znienacka urósł nocą i na ciele solidnie przybrał – wciąż byłaby dobra na każdą okazję i wciąż niezawodna, choćby w przypadku skurczenia się właściciela do poprzednich wymiarów albo, nie daj Bóg, jeszcze bardziej. To marynara życiowo wszechstronnie utalentowana, marynara pozwalająca myśleć o niezawodnym w niegdysiejszych instytucjach polskich konserwatorze wszelkich sprzętów oraz urządzeń, osobniku zwanym „Heniem złotą rączką” lub „Leonardem da Vinci”. Właśnie tak pani scenograf Joanna Jaśko-Sroka odziała Maja. Zapachniało przedwojenną „Małą Ziemiańską”. I w porównywalnie wszechstronnych spodniach oraz marynarkach - w identycznie skrojonym i starą nicią szytym czasie przeszłym-dokonanym - zjawili się na scenie aktorzy: Radosław Krzyżowski jako Konstanty Ildefons Gałczyński i Juliusz Chrząstowski w roli Juliana Tuwima.

     Jednak nie całkiem tak. Nie chodziło bowiem o role jako takie, o kreatywne powtórzenie tamtych dwóch osobowości, o snucie fabuły, o kalkę zdarzeń dawnych. Każdy z aktorów tyleż wcielił się w dawno zmarłego poetę, jak gdyby to był Hamlet, Świętoszek bądź inny Gustaw-Konrad, każdy z nich tyleż odgrywał kawałki cudzego istnienia, co stał się medium dla głosów zamarłych w poetyckich tomikach. Nie było na scenie talerzyków, samodzielnie wirujących w środku kręgu sczepionych z sobą rąk zgarbionych wywoływaczy duchów, ale były dwa samotne stoliki i krzesła, nieco od siebie oddalone. Nad stolikami – ekran z ciągle zmieniającymi się wierszami Gałczyńskiego i Tuwima, których Maj wybrał 33 i ułożył chronologicznie w czterech częściach, oddzielonych od siebie zagajeniami Maja i muzyką Olega Dyyaka, graną przezeń na akordeonie, tym wzruszająco sędziwym, zacnym kredensie kuchennym z bardzo giętkiego drewna, instrumencie masywnym niczym marynara Maja. Przez godzinę z okładem stare frazy zsuwały się z ekranu i przechodząc przez lekko mefistofeliczny uśmiech Krzyżowskiego oraz ironiczną stateczność tembru Chrząstowskiego – wracały przy dwóch stolikach do życia. I były. Mocno, jakby nigdy stąd nie odeszły. Poetyckie słowa z tamtego, odległego czasu, w dwóch dzisiejszych głosach. Taka przebieranka – dźwięk w dźwięku. Taki filigranowy, finezyjny teatr. Taka forma wieczności.

     Przebieranka podobna do przebieranki w powieści „Wspólny pokój”, która w pierwszym zamyśle Zbigniewa Uniłowskiego miała być tylko rzetelnym dokumentem, z litej prawdy ulepionym reportażem z zawikłanego życia młodych poetów lat międzywojennych. Jednak pod piórem lita prawda nabrała nieuchronnie mocy fikcji, w której Gałczyński jest bez ustanku potwornie spragnionym Klimkiem Paczyńskim, zaś Tuwim, wtedy na literackim rynku potężniejący z wolna, zmienia się w Tamwima, figurę budzącą w „Małej Ziemiańskiej” podziw i lęk. Gdyby Krzyżowski założył naraz wysoki, czarny, lśniący cylinder, okutał się po samą brodę ciemnym suknem i hipnotyzująco spojrzał spod lekko wygiętego ronda – czy nie przypominałby Gałczyńskiego na wspaniałym zdjęciu, na którym poeta przebrany jest za czarodzieja w cylindrze i pelerynie? Czy znamię, mroczna „myszka” na policzku Tuwima, podarowana mu przez naturę, nie była czymś na podobieństwo iście teatralnego znaku wiecznego, niewytłumaczalnego niepokoju? Jak wiele jeszcze przebieranek, zamierzonych lub losowych, jak wiele chwil teatralnych, momentów aktorstwa, w życiu dwóch tych poetów można by wymienić? Powiedzmy – sto. Wszystkich nie sposób wyrecytować, a i nie ma po co. Lecz jeden moment, przez Czesława Miłosza uwieczniony, przywołać muszę.

     Uniwersytet sobie wyobraźcie. Poważna instytucja. Oto profesor zadaje pracę semestralną: analiza twórczości wybranego przez siebie poety. Student Konstanty Ildefons Gałczyński jest pilny. W wyznaczonym terminie składa pracę o kilkunastu wierszach dawnego poety angielskiego. Profesor czyta, studiuje myślowy przewód podopiecznego i z uznaniem kiwa głową. Stawia pozytywną ocenę, chwali studenta i na pożegnanie mówi z nadzieją: „Oby tak dalej!”. Pięknie, lecz sedno w tym, że owego angielskiego poety - nigdy nie było. Gałczyński go sobie z palca wyssał, skonstruował mu imię oraz nazwisko, po czym napisał za niego jego wiersze, które mądrze i fachowo zanalizował, dla wzmożenia autentyczności swego trudu dokładając garść uwag surowo krytycznych. I tyle. Po prostu - wyreżyserował spektakl słów. Językowa przebieranka obróciła się w rzeczywistość. Aktorstwo słów stało się prawdą słów.

     Seans Maja jest właśnie tym – spektaklem słów. Bardziej, o wiele bardziej słów jako takich, niż ich sensów. I bardziej, o wiele bardziej teatrem samych fraz niż przeróżnych Idei, Nauk, Przesłań i innych doraźnych Publicystyczności, snujących się pod frazami. Owszem – i o tym mówił wodzirej Maj – 20 lat pomiędzy wojnami i lata tuż po ostatniej wojnie, to czas kwitnących polskich problemów klasycznych i chyba już nieusuwalnych. Semityzm, antysemityzm, układanie się lub nie układanie się z władzą złą bądź dobrą, prawdziwi Polacy i Polacy tylko malowani, my i wrogowie, sprawy słuszne i niesłuszne, Polska gola, i tak dalej… I jeszcze to mówił, że przecież właśnie na kanwie owych doraźnych zagwozdek Gałczyński i Tuwim skakali sobie do gardeł, ciskali w siebie wzajem frazami, kłuli poeta poetę. Owszem. Rzecz jednak w tym – JAKIE to były, JAKIE to są frazy! JAKI to był i wciąż jest teatrzyk słów! Otóż taki, że w cieniu języka genialnego – doraźność karlała i karleje do rozmiaru nic nie znaczącego pretekstu. Niczym śliwka – a Gałczyński i Tuwim profesjonalnie o tym wiedzieli – w śliwowicy paschalnej.

     Czy trzeba mówić dalej? Czy trzeba robić porównawczą wycieczkę do naszych fatalnie jednookich czasów i gadać o paździerzowym kwiku scenicznym, co się w teatrach wieczór w wieczór z łomotem przewala na kanwie naszych problemów klasycznych i już nie do usunięcia?

     Nie trzeba. Lepiej przywołać stary żal Nieszczęśliwej Cioci, Gałczyńskiego bohaterki jednego z seansów jego Teatrzyku „Zielona Gęś”. Fatalnie okaleczona przez Potwornego Wujaszka, budząca naszą słuszną litość inwalidka - oto łka. „Och, uduś mnie, nieszczęsny. Przecież i tak nie dla mnie radość życia, skoro lewe oko mam wybite przez ciebie i tylko pół wiosny widzę w tym roku”. Dodam od siebie: bardzo chętnie, droga Ciociu. I z przyjemnością.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton