Minus osiem

Ostatnia aktualizacja: 16.06.2024 12:09
Nie tylko cenił. Cudną chwilę bycia w centrum uwagi wciąż ceni, gdyż wciąż idzie przez świat z pełną kabanosa walizą tekturową w garści. A dokładnie – idzie trasą nadwiślańskich teatrów.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/Wirestock Creators

Miecz króla Bolesława, nazywa się Szczerbiec, dlatego że na wezwanie anioła przybywszy na Ruś pierwszy uderzył nim w Złotą Bramę, która zamyka gród kijowski. Od tego uderzenia miecz poniósł niewielką stratę.

"Kronika wielkopolska", wiek XIII

     Jako pierwszą zapraszamy na fotel dentystyczny kandydatkę… Boże Święty, cóż za faux pas! Nie chcieliśmy urazić, obrazić, ani do łez doprowadzić, skądże! To ze zdenerwowania użyliśmy haniebnego słowa. Prosimy o wybaczenie! Cofamy kompromitującą nas "kandydatkę" i sięgamy po jedynie słuszne określenie "osoba kandydująca". Wpierw więc zapraszamy na fotel pierwszą osobę kandydującą. Rozluźnić się! Tak, dobrze. A teraz niech pierwsza osoba kandydująca szeroko, najszerzej jak tylko się da rozewrze otwór jamy ustnej i wytrzyma w rozwarciu minutę, a my w tym czasie latarką poświecimy, zaglądniemy i przeliczymy. Uwaga – start! I już po wszystkim! Żeby błąd wykluczyć, raz jeszcze przeliczymy, tylko z innej perspektywy. Niech pierwsza osoba kandydująca zaciśnie szczęki i zarazem, jakby to była pozioma kurtyna teatralna, uniesie wargę górną, a dolną – opuści. Rewelacja! Rachujemy! I już! Dziękujemy pierwszej osobie kandydującej i zapraszamy drugą osobę kandydującą. Ta sama procedura. Rozwarcie, latarka, liczenie, już. Zaciśnięcie, kurtyna, światło, rachowanie, już. Dziękujemy! Gotowe. Otóż, szanowna komisjo konkursowa, z naszych badań wynika, że…

     Czy ściśle tak to się odbyło, pewności nie ma, lecz z medialnych doniesień, po ogłoszeniu wyników ministerialnego konkursu na stanowisko dyrektora Narodowego Starego Teatru wolno domniemywać, że ostatni etap mógł wyglądać właśnie tak, zwłaszcza zaś że wcale nie był to etap jedynie pomocniczy i kosmetyczny. Wręcz przeciwnie. Zaproszeni do prac komisji eksperci – profesorowie stomatologii, chirurgii szczękowej oraz protetyki – w istocie zadecydowali o zwycięstwie lub przegranej. Cóż bowiem w medialnych doniesieniach przebijało się na plan pierwszy? Bitewne dokonania osób kandydujących, a w głównej mierze bitewne dokonania pierwszej osoby kandydującej. Jej wojenne kampanie, jej dzielne strategie intelektualne, jej samotny heroizm na barykadach, w okopach, na ubitej ziemi. Samotny, gdyż, co Sławomir Mrożek jasno ukazał na kartach „Polski w obrazach”, ulubioną taktyką pierwszej osoby kandydującej była, jest i pozostanie walka z liczebnie przeważającymi siłami wroga. Oto nie ugięła się pod naporem całego Zarządu Województwa, oto odparła bezpardonowy atak rozwścieczonego jej dziełami scenicznymi Wojewódzkiego Sejmiku, ba!, ona wyszła zwycięsko nawet ze śmiertelnego zwarcia z pancerną dywizją Katolickiego Stowarzyszenia Emerytów i Rencistów, do żywego urażonych spektaklami "Baśnie braci Grimm dla dorosłych" i "Pan Tadeusz". I stanęła oko w oko z siepaczem o imieniu Redbad.

Nawiasem, jak wiele dzieł teatralnych ostatniego czasu przeszło do legendy nie jako dzieła sztuki lecz jako wzruszające i krzepiące ducha naszego pamiątki bohaterskich bitew z krwiożerczą ideologią? Sto? Ilu reżyserów oraz dyrektorów zostało wyniesionych na ołtarze nie z powodu reżyserowania i dyrektorowania, a tylko z powodu niezliczonych ran odniesionych przez nich na polach bitew z ciemną władzą w garniturach tudzież sutannach? Siedemdziesięciu? I czy tylko w ostatnim czasie? Czy aby nie od wieków? Eklezjasta się nie myli: nic nowego pod słońcem. A głównie pod słońcem nad Polską – nic nowego. Rzecz jasna, rodacy, jak świat cały, zmieniają się, lecz jedynie fasadowo. W środku – wciąż ta sama, nieuchronna, odwieczna pestka mentalna tkwi. Lucuś, bohater "Ostatniego husarza" Sławomira Mrożka, wciąż dzielnie walczy w ukryciu. Inny kochany Polak, który w "Monizie Clavier" Mrożka, z wypełnioną kabanosem tekturową walizką w garści wędruje przez świat, szczycąc się bitewnymi ranami – wciąż wędruje i nie przestaje się szczycić.

     Tak, Lucusia dalej spowija mgła tajemnicy i ważności, dalej nie lubi rosołu na kościach oraz ciemnej władzy, więc z ciemną władzą wciąż walczy pod Grunwaldem szaletów miejskich, zdobiąc ściany toaletowych kabin morderczymi hasłami: „Precz!” albo „Nie damy się!”. Żona Lucusia jest regularnie zatroskana: "Na miłość boską, uważaj na siebie!”. Babka Lucusia wciąż od nowa mówi do matki Lucusia: „W naszych czasach trzeba się narażać. Sprawie potrzebni są ludzie nieustraszeni. Gdyby Eustachy żył, działałby tak samo". I dzień w dzień pokazując dzieciom Lucusia obrazki przedstawiające rycerzy w pióropuszach, galopujących przez równiny, ze łzami w stareńkich oczach niestrudzenie powtarza: "Wasz ojciec mógłby tak samo. On się nie załamał". A sam Lucuś? Po zadaniu wrogom bolesnego ciosu ołówkiem w miejskim kiblu, sztuką zygzaków wirtuozersko gubi nieistniejący pościg, wraca do domu i przed lustrem stając, sprawdza, czy do ramion pasowałyby mu orle skrzydła. Jutro zaś - wszystko od początku. Perpetuum mobile kombatanctwa nie ustaje. Nie marnieje gen walki. Lucuś jest nieśmiertelny, a obok niego rozkwita wielu aktualnych teatralnych wojów słusznej sprawy. Rozkwita zwłaszcza pierwsza osoba kandydująca do funkcji dyrektora Narodowego Starego Teatru, lecz jednak bliżej jej do wędrownego bohatera "Monizy Clavier" niż do Lucusia. Różnica tkwi w poetyce boju. Lucuś wybrał skrytość, partyzantkę, szpiegowską finezję, nie afiszowanie się, anonimowość. Pierwsza osoba kandydująca zaś sunie na grzbiecie fali widocznej z daleka i do usłyszenia aż w Wiedniu, o ile nie na rogatkach Mediolanu. Im jawniej, tym lepiej. Przyłbica uniesiona, czoło także. Widownia pełna, media w gotowości. Kurtyna w górę. Zaczynamy pokaz ran, blizn i ubytków. Oto cudna chwila bycia w centrum uwagi – bohater "Monizy Clavier" cenił ją równie wysoko.

     Nie tylko cenił. Cudną chwilę bycia w centrum uwagi wciąż ceni, gdyż wciąż idzie przez świat z pełną kabanosa walizą tekturową w garści. A dokładnie – idzie trasą nadwiślańskich teatrów. Wędruje otwarcie, z podniesiona przyłbicą i czołem, przytupując na wiwat. I wciąż przytrafiają mu się, kochanemu Polakowi, takie same, co w bajce Mrożka, albo podobne przypadki. Stopień dokładności powtórzenia nie jest ważny. Naprawdę istotne zdaje się być powtórzenie pestki polskiej. Pestki, mentalnych rytuałów, odwiecznych tików mózgu, stereotypów i innych ubóstwionych pretensjonalności, bez których dumnie i pamiętnie żyć nad Wisłą – nie sposób. Dajmy na to – rytuał dławienia ułomności swoich momentalnym heroizmem, hodowanym na starym porzekadle pradziadów "zastaw się, a postaw się". Ta klasycznie polska moc niwelowania garbów jest dla kochanego Polaka ("Moniza Clavier" to jego monolog) magią natężania się. Niejeden raz w jego życiu ów cud się zdarzył. Choćby na obiedzie w klubie inteligencji, znanym z domowych pierogów za grosze. Gdy poczuł, że musi zaradzić szarości świata cudownym śpiewem – cóż uczynił kochany Polak, dobrze wiedząc, że głuchy jest niby pień i śpiewać nie potrafi kompletnie? Otóż: "Natężyłem się okropnie, ile miałem sił. I stało się: zaśpiewałem". Tak, odrzuciwszy głowę w tył, nogę założywszy na nogę i łokciem wsparłszy się o kontuar, jak z nut zaśpiewał pieśń "O sole mio". A głos jego był głęboki, cudny, wibrujący. Innym razem, na Lido w Wenecji, kiedy przypadkiem napotkana filmowa piękność na koniu zagadnęła go w krystalicznej, doskonale mu nieznanej angielszczyźnie – kochany Polak znów natężył się mocarnie i po sekundzie, w trakcie której jego szyjne żyły bliskie były pęknięcia, bezbłędnie odpowiedział piękności w narzeczu Williama Szekspira. Po prostu, ów kochany Polak był, jest jak bardzo wielu polskich reżyserów średniego i młodego pokolenia, którzy reżyserują tylko dlatego, że się potwornie natężyli, lecz później nie dostrzegli, że natężenie minęło.

     Słowem, pięknie bywało w życiu kochanego Polaka i wciąż tak jest. Ale szczyt skuteczności rytuału dławienia ułomności momentalnym heroizmem - to nocny bankiet w ogrodach hotelu "Excelsior". Między drzewami liczna, międzynarodowa widownia, która jeszcze nie wie, że za moment stanie się widownią najbardziej wzruszającego widowiska świata. Niech no tylko kochany Polak opróżni szkieł tyle, ile potrzeba szczerości. I już! Oto główny bohater idzie chwiejnie od widza do widza, natęża się jak człowiek dźwigający słonia, rozdziawia szeroko usta i operując w dziurze palcem wskazującym, w czterech zasadniczych językach Europy powiada dumnie: "Popatrz pan! Tu, aaoo… Tu, o! Brakuje. Wybili, panie, za wolność! Oooo!". Ukazywał tak światu swą poezję ruin, na widok której Zygmunt Krasiński niechybnie stworzyłby wiersz przecudnej urody, zaś Piranesi chwyciłby za rylec i wyrył arcydzieło "Polski uśmiech starego Rzymu". Po ogrodzie zaś, jak go kochany Polak nazwie w monologu, po rajskim ogrodzie niosło się wołanie kochanego Polaka, ni to skarga, ni żądanie: "Wybili, panie, za wolność wybili…". Niosło się i wciąż się niestrudzenie niesie po innych ogrodach…

     Po innych ogrodach, innych salach, innych scenach. Dlaczego ważniejsze, a raczej jedynie ważne jest to, że wybili oraz ile wybili, a nie to, jakiej klasy jest melodia, którą pobity wygwizduje na swym prywatnym Szczerbcu, górnym lub dolnym? W każdym razie wyrok grona profesorów stomatologii, chirurgii szczękowej oraz protetyki, wydany po przeprowadzeniu przez owo grono badań przy pomocy latarki, jest ostateczny i nieodwołalny. Pierwsza osoba kandydująca: góra – minus pięć, dół – minus trzy, razem – minus osiem. Druga osoba kandydująca: zaledwie minus trzy, i tylko na dole. Druga osoba kandydująca musi jeszcze powalczyć. Dyrektorem Narodowego Starego Teatru zostaje pierwsza osoba kandydująca! Szczere gratulacje!


Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki