To, o czym tu mówić będziemy, działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym miesiącu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza.
Bruno Schulz, "Noc wielkiego sezonu"
Jutro znów powie: „Słowa są ponad czasem”. Porcelanowo krucha i lekka, w długiej sukni koloru zmatowiałej cegły, z czarnym kapeluszem o taktownie wywiniętym rondzie na głowie zupełnie białej, obracając w palcach tycią, błyskającą srebrnym piaskiem kosmetyczkę na łańcuszku jak pajęcza nić, budząc wśród widzów zdumienie, że ciemne jej buty na obcasie jednak stukają cicho, choć ona, spójrzcie tylko!, nic przecież nie waży – kolejny raz wejdzie na scenę, aby znów być Aktorką. Scena – mała, najmniejsza w Narodowym Starym Teatrze. Za to okazja jest nie byle jaka. Jubileusz Anny Polony. 65 lat aktorstwa. Od dalekiego wieczoru 12 lipca roku 1959, gdy w wyreżyserowanym przez Jerzego Kaliszewskiego przedstawieniu „Wojny trojańskiej nie będzie” Jeana Giraudoux była Małą Polikseną – 65 lat istnienia Anny Polony w pięknej, niepokojącej ułudzie, w wielu pięknych, niepokojących ułudach, między zacnymi duchami, przybywającymi nie wiedzieć skąd, blisko ich głosów, zarazem będąc duchem tym lub innym i tym lub innym głosem. A jutro – znów. Tak. Tylko – co teraz znaczy słowo „jutro”? To zależy od słowa „teraz”.
Gdy piszę, mamy czwartek, 20 czerwca roku 2024. Moje czwartkowe „jutro” jest zatem piątkiem, 21 czerwca roku 2024 – dniem, gdy w wyreżyserowanym przez Józefa Opalskiego seansie „Savannah Bay” Marguerite Duras, Anna Polony wieczorem znów zagra Madeleine, postać wielkiej aktorki, której godzinę przed kolejnym wejściem na scenę pozostał mozół pamięci, dotkliwość wspominania, bezradne błąkanie się wśród głosów dalekich widm, uporczywa wędrówka wte i wewte między „kiedyś”, „teraz” i jakimś „jutro”, ów wahadłowy ruch myśli, który bierze czas zwykły w nawias. A co, jeśli ktoś przeczyta to w rzeczony piątek? Wtedy moje „jutro” będzie jego „dziś”, zaś „teraz” – momentem przeszłości. A gdy ktoś inny przeczyta to jeszcze później, w sobotę lub niedzielę? Chwile teraźniejsze, przeszłe i przyszłe znów się poprzesuwają, same siebie wezmą w nawias, jak biorą się w nawias w biednej pamięci Madeleine, w głowie Anny Polony, grającej u Opalskiego biedną pamięć Madeleine… I tak dalej. Nieskończone przesunięcia. Ale to nie szkodzi. Takie jest sedno sceny.
By pisać o tatrze, pięknej ułudzie, iluzji, by mówić o Annie Polony – może trzeba zrezygnować z orzeczeń, z tych trzech jasnych gramatycznych form czasowników: czasu przeszłego, teraźniejszego i przyszłego, i zdobyć się na czas czwarty, jak gdyby stojący? Na skamieniały nie-czas, nadliczbowy i fałszywy, tak podobny do czasu równoległego, do bocznej odnogi czasu oficjalnego u Brunona Schulza, którego prozę, nieuchwytną iluzję realności, Anna Polony, czytając na głos, zmieniała ongiś, wciąż zmienia, w realność iluzji? Może należy używać jedynie równoważników zdań, owych znieruchomiałych szkieletów, co istnieją tylko tu i teraz, w których nie słychać zegarków, lecz jedynie i aż pocieszenie, że czas nie mija, że Hamlet nigdy nie osiwieje, a 65 lat wcale nie upłynęło, nie odpłynęło, więc Mała Poliksena wciąż jest na podszewce pamięci Anny Polony tak samo krucha i skulona, jak była wtedy, na początku aktorstwa, i będzie taka również jutro, kiedy Anna Polony jako Madeleine znów wypowie sedno teatru: „Słowa są ponad czasem”? Jutro, które jest dziś lub było wczoraj…
Więc – oto nieważka Aktorka po całym życiu w pięknej, niepokojącej ułudzie, odziana w ceglaną suknię, w czarnym kapeluszu, z kosmetyczką błyskającą pod zmęczonymi palcami. Ona wpierw pomiędzy brzuchatymi, nachylonymi ku sobie zwierciadłami, co zmieniają jej pojedyncze istnienie w amfiladę identycznych, malejących istnień, dając tym samym nadzieję życia wiecznego. Dalej – ona pomiędzy wiekowym fotelem, stolikiem z przezroczystą zastawą do herbaty, a młodziutkim widmem z jej wspomnień albo może pielęgniarką blaknącej pamięci (Alicja Wojnowska). Z boku – sędziwy gramofon na czarne płyty. Kilka gestów, parę kroków, zamieranie, po czym znów kilka gestów, parę kroków, zamieranie, po czym znów… W powietrzu – miłosny song Edith Piaf i Adagio z Kwintetu C-dur, op. 163 Franciszka Schuberta. I słowa. Zdania wszędzie. Słowa lub milczenie, to znaczy bezradność słów. Zdania, falująca rozmowa młodziutkiego widma i Aktorki. W słowach tych – dalekie kiedyś. I stary ból Aktorki, może głównie on. Mętniejący w blaknącej pamięci, nieokreślony ból po śmierci bliskiej jej istotki, krótkie życie istotki, jej gwałtowna miłość i równie nagły koniec w słonych wodach blisko Białej Skały wyrastającej z oceanu. A później, przez całe Aktorki życie w pięknej ułudzie teatru – przemycanie owego bólu na scenie, nicowanie nim każdej chwili pięknej ułudy, nieustanne zapętlanie iluzji i realności. Zaś teraz, przed kolejnym wejściem w entą rolę długiego życia – błąkanie się Aktorki wśród głosów pamięci, na grzbietach słów wędrowanie między przeszłością, teraźniejszością i jakimś jutrem, między rzeczywistością a teatrem, tym i tamtym światem, niespiesznie, bez złudzeń, że się odzyska utracone, że można wrócić naprawdę. Uporczywe wspominanie, szukanie Białej Skały lub choćby tylko jej mineralnego echa. Szukanie wszędzie. W skałach u wybrzeży Szanghaju, Kalkuty, Singapuru, Bangkoku, Dżakarty, Dublina i tylu innych miast nadmorskich, gdzie, jak mawia Madeleine, wiatr niesie głosy. We wszystkich przybrzeżnych skałach lub na stu scenach, na których Aktorka uparcie słuchała, wciąż słucha, głosów przybywających z daleka, ufając, że usłyszy słowo „biała” i słowo „skała”. Lub sylaby brzmiące podobnie. Albo tylko poczuje pocieszenie, że warto słuchać, warto czekać.
I tyle. To już cała opowieść Duras, Opalskiego i Anny Polony. Historia mała i nieuchwytna. Dotkliwa. To już cały jubileusz, będący godziną o sednie teatru, w innych przebraniach powtarzającym się co wieczór za wszystkimi kurtynami. Cała spokojna samotność Aktorki wewnątrz czwartego czasu.
Paweł Głowacki