Ja poznawałem tekst, czytając go na głos, Borges zaś słuchem, tak jak inni czynią to wzrokiem, przebiegał stronicę, wyszukując słowo, zdanie czy akapit, które potwierdzały jakieś wspomnienie.
Alberto Manguel „Historia czytania”
Gdzieś w Sopocie – pokój średniej wielkości, na co dzień zwyczajny, lecz z końcem czerwca przemieniony w pokój słuchania opowieści. Wewnątrz – pięcioro jurorów XXIII Festiwalu Dwa Teatry. Przez kilka godzin dziennie - tylko oni, niczym oceanografowie w kapsule opadającej na dno Rowu Mariańskiego, lub astronauci w drodze na Marsa. Pięć postaci znieruchomiałych w świetle słabym i dyskretnym, pięć figur oddalonych od siebie, nie bardzo, nie, lecz jednak wystarczająco, by każda mogła zapomnieć o pozostałych, by wierzyła naprawdę, lub choćby tylko udawała przed sobą pewność, że oto żywego ducha wokół. Każda postać zatem – samotna, zamarła na przeznaczonym jej, wygodnym, miękkim krześle z oparciami, albo nawet w pluszowym fotelu, czekająca na pierwszy dźwięk radiowej ułudy. Żeby wyobraźni pięciu postaci nie drażniły, nie wiodły na pokuszenie brzmienia obce, chuligańskie, nieproszone, bez biletu wdzierające się na siłę wprost z ula realnego świata za ścianami – pokój jest szczelny, zamknięty i głuchy, być może wyłożony korkiem, na modłę bezsennej sypialni Marcela Prousta. I zapewne nie ma w nim, prawie pustym, niczego, co by kusiło oczy jurorów, rozpraszając tym samym uwagę uszu i wyobraźni. A ich nogi? Jak ułożone? Jedna na drugiej? Skrzyżowane? Dłonie na kolanach? Splecione na karku? A głowy? Co z głowami, czekającymi na dźwięk? W którą stronę zwrócone? Trochę w górę? Lekko pochylone w bok?... I naraz rozbrzmiewa początek radiowej opowieści, jednej z kilkunastu zakwalifikowanych do konkursu. To „Siostra Hioba” Marty Rebzdy, słuchowisko wyreżyserowane przez Waldemara Modestowicza. Pierwszy dźwiękowy gość – nuta wiolonczeli, długa i ciemna. I zaraz zjawia się mruk pierwszych sylab. Prolog wyznania, wstępne takty spowiedzi, powrotu do źródła. „Najstarsze wspomnienie… Brak domu, jakiegokolwiek… Miałam 5 lat, gdy matka wysłała mnie do obcych ludzi pod Bazyleę… To była strefa niemiecka… Nie umiałam tego języka… Tam – pierwsze bicie, pierwsza nienawiść…” W kapsule pokoju – co wtedy się stało? Drgnęły głowy? Wszystkie? Tylko jedna? I jaki obraz ulepiła każda z pięciu wyobraźni, ukłuta dźwiękiem wiolonczeli, szturchnięta brzmieniami początku wyznania kobiety, otulonego wyznaniami innych ludzi, bliskich jej i dalekich? W pięciu pamięciach - co zamajaczyło na kanwie słowa „nienawiść” lub pary „brak domu”?
Wiele lat temu, w japońskim mieście, Tokio lub Osace, elegancki staruszek w ciemnym garniturze z wełny znieruchomiał na ławce. Fotografia ukazuje go wyraźnie. Lewą rękę wsparł o lewe udo, w prawej, wyciągniętej poziomo w przód trzyma laskę, po której maleńka małpka wędruje w górę, tam, gdzie na rękawie marynarki bawi się druga maleńka małpka. Elegancki staruszek nazywa się Jorge Luis Borges i od dawna skupia się już tylko na słuchaniu, gdyż od dawna, jak wyznał w jednej ze swych niezapomnianych fraz, nie dostrzega już oczu patrzących na niego z głębi luster. Aby z nieogarnionego słuchowiska świata nie uronić niczego lub uronić jak najmniej, aby mieć z czego budować w wyobraźni opowieści o świecie, czyli swą o świecie pamięć – otoczony nieogarnionymi brzmieniami zawsze tak samo pochyla głowę, lekko w bok, zarazem trochę zadzierając ją w górę, i patrzy za horyzont, na punkt daleki niczym jego oczy w lustrach. I słucha, zamarły. Jak w Japonii, gdzie niewiele miesięcy przed śmiercią kto wie jak zawiłe opowieści snuł na miejskiej ławce, słuchając chrobotu pazurków na lasce i szmeru lichej sierści sunącej po ciemnej wełnie. Lub jak wiele lat wcześniej w Buenos Aires, gdy zamierał na sofie salonu w swym mieszkaniu przy ulicy Maipu, kamiennie skupiony na głosie młodzieńca, szesnastoletniego Alberta Manguela, który z głębi fotela pod ukazującym rzymskie ruiny sztychem Piranesiego czytał mu fragmenty doskonałych bajek Kiplinga, Stevensona, Henry’ego Jamesa i tylu innych. Albo jak jeszcze kiedy indziej, w Londynie, na widowni teatru wystawiającego tragedię Williama Szekspira, powiedzmy „Króla Leara”, gdzie jednemu z bohaterów pozostaje już tylko słuch, a drugi wciąż widzi, lecz oczami szaleństwa, czyli tak jakby był ślepy, lub, odwrotnie, jakby właśnie dopiero teraz, z dna szaleństwa, zaczął widzieć naprawdę wyraźnie, do spodu, bez tandetnego pocieszania się umysłową statecznością. Owa inscenizacja była z rodzaju rewolucyjnie niepoczytalnych, jak wiele u nas dzisiaj, więc Borges, którego wzrok nie był wtedy jeszcze zupełnie martwy, mocno skleił powieki i jedynie słuchając oryginalnego tekstu, jakimś cudem pozostawionego przez rewolucjonistę w spokoju, zaczął w wyobraźni tworzyć własną inscenizację. W ciemności głowy wysnuwał nową opowieść z opowieści starej. Wyobraźcie to sobie! I odpowiedzcie: Któż by nie chciał zobaczyć „Króla Leara” Borgesa, seansu w jego wyobraźni zrodzonego na osnowie samych tylko brzmień słów Szekspira, samych rytmów zdań, samego falowania intonacji?! No, kto?
Jak wtedy w Londynie – później bywało tak często. Własne opowieści – po upływie wielu lat - snuł Borges ze słuchania, z wysłuchania cudzych opowieści, o poranku lub wieczorami czytanych mu na głos przez młodzieńca Manguela. Błędne brzmienia dzieł Lovecrafta przeistoczył w nieuchwytny niepokój drobiazgu „There Are More Things”. „Dwa obrazy w sadzawce” Giovanniego Papiniego, na długo przed tytułową datą przemienił w drobiazg „24 sierpnia 1982”, w rzecz o spotkaniu przez siebie samego - siebie samego w dalekiej przyszłości, siebie już stareńkiego, być może chwilę po powrocie z japońskiej podróży, z Tokio lub Osaki, gdzie słuchał chrobotu i szmeru małpek, układając w głowie nie wiedzieć jak niepokojąco chroboczące i szemrzące bajki własne. W rzeczywistości zaś stary Borges układał wtedy coś innego - dwa opowiadania pożegnalne. Kiedyś, w czytanej mu przez Manguela noweli Kiplinga „The Drums of the Fore and Aft” usłyszał niesłyszalne kroki widmowego tygrysa, pręgowanego ducha, którego wiele lat później, niewiele czasu przed własnym końcem, na stronicach „Błękitnych tygrysów” przepoczwarzył w garść wiecznie drwiących z ludzkiej wiary w matematykę tygrysów w kształcie błękitnych krążków, których nie sposób porachować, gdyż bez ustanku mnożą się lub znikają. Wreszcie przyszedł czas na bajkę ostatnią - „Pamięć Szekspira” - ulepioną z trwającego życie całe słuchania brzmień Szekspira, a także z narastającej pewności, że właśnie dźwięki są istotą opowieści Szekspira, materią pamięci o opowieściach. I w tych oraz wielu innych Borgesa przejściach od słuchania brzmień cudzej opowieści, do snucia brzmień opowieści własnej – da się wyczuć ciągłą obecność owych zdań Prousta, pisanych w bezsennej, korkiem wybitej sypialni. Że w ostatecznym rachunku jego czytelnicy, słuchacze jego siedmiu tomów, nie będą jego czytelnikami, jego słuchaczami, a czytelnikami i słuchaczami samych siebie, ludźmi, którzy dzięki cudzej opowieści posiądą umiejętność czytania w samych sobie. „Człowiek postanawia wymalować świat”, w finale tomu „Twórca” dorzuca to Borges Proustowi. I dalej: człowiek wpierw słucha malunków cudzych, później maluje usłyszany świat raz jeszcze, lecz własnymi dźwiękami, ołówkami, a w finale trudu nieuchronnie odkrywa, że ów labirynt linii, brzmień, co miał być portretem świata, jest podobizną jego własnej twarzy.
Natura radia, istota sztuki radiowego słuchowiska, wielkodusznie „wydłubuje” jurorom oczy, czyniąc z oczu organy zbędne. Po cóż one, skoro tu tylko słychać? W Sopocie, pod koniec czerwca, w pokoju słuchania opowieści - nie było na co patrzeć. Tak myślę. A nawet gdyby coś ciekawego się znalazło – nie byłoby sensu gapić się na to. Cokolwiek tkwiło w pokoju słuchania, było niczym daleki punkt za horyzontem lub oczy w lustrze naprzeciwko twarzy ślepca. Jurorzy mogli spokojnie zlepić powieki, jak kiedyś ktoś inny na widowni londyńskiego teatru. Zapewne zlepili. Jak wszyscy, co są wybrani, to znaczy mają szczęście lubić smakować nieważką tajemniczość każdego słuchowiska - sopoccy jurorzy byli blisko elementarnych, czystych zasad sztuki iluzji. Nic nie widzieli. Nic poza własną wyobraźnią. Widzieli więc wszystko, gdyż w ich głowach, w seansie inscenizowanym przez ich obudzoną cudzymi słowami i nutami wyobraźnię - grali oto rolę główną. Posiedli umiejętność czytania w samych sobie na kanwie słuchania brzmień cudzej bajki. Co naprawdę zobaczyli? Nagrodzili „Siostrę Hioba” nagrodą najwyższą, owszem. I słusznie. Lecz każdy z nich – co rzeczywiście zobaczył, słuchając „Siostry Hioba”? Co sekretnego przeczytał pod własnymi powiekami?
Gloster nie przemilcza odpowiedzi. W „Królu Learze” oślepiony przez zły świat - piękną swą śmierć na dnie białych przepaści Dover wyraźnie widzi i przeżywa w słowach Edgara, własnego syna, który udając obłąkanego, maluje przed ojcem jego śmiertelny, pionowy lot.
Odpowiedzi nie przemilczają także rodzice zamierzchli. U zarania sztuki teatru było ponoć słuchowisko, trwające ledwie kilkadziesiąt sekund. Neandertalski chłopczyk, znudzony oczywistościami codzienności, wyskoczył z wysokich traw i pędząc do rodzinnej jaskini, wrzeszczał: „Wilk! Wilk! Wilk!”. Rzecz jasna – żadnego wilka nie było. Ale to nie szkodzi. Rodzice skleili powieki i w zbudzonej wyobraźni zobaczyli życie całe i śmierć w męczarniach, z gardłem szarpanym żółtymi kłami. Wystarczyło tylko ufnie słuchać. Inna sprawa, że za ów teatralny numer mały dostał w skórę. Cóż, początki bywają trudne.
Paweł Głowacki