Objechał w ten sposób prawie całą Europę, odkładając pieniądze i śpiewając srebrzystym, podobnym do głosu kastrata tenorem przed publicznością, która w niemieckich teatrzykach jadła grube kanapki i kandyzowane orzechy na patykach, a w hiszpańskich – fiołki w cukrze i również orzechy na patyku.
Vladimir Nabokov "Kartoflany Elf"
Flamandzki niebotyczny grubas w niebieskim kubraku i czerwonych rajtuzach, na pierwszym planie obrazu Pietera Bruegla „Walka karnawału z postem” od pięciu stuleci monstrualną beczkę dosiadający niczym kobyłę spasioną jak on sam – 5 lipca roku pańskiego 2024 wjechał na rozległą scenę Rynku Głównego w Krakowie. Nikt tego nie widział, nawet ja, ale przecież musiało się to wydarzyć, metaforycznie, bo metaforycznie, lecz musiało. Mieszczanie już się z wolna grupowali wokół wyznaczonych do gry kamiennych spłachetków po obu stronach Sukiennic, także na Małym Rynku i w innych punktach miasta, cierpliwie podjadali kebaby, zapiekanki, obwarzanki z solą bądź makiem, lodami się chłodzili, pili wodę, soki, piwo, gadali, milczeli, rechotali. Czekali. Aż wreszcie w samo południe strażak zatrąbił hejnał pod niebem i rozpoczęła się ULICA, kolejny Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych, już 37. Flamandzki grubas zaparkował beczkę pod „Adasiem”, stanął na niej, spojrzał w stronę kościoła św. Wojciecha, na kamiennym spłachetku gry dostrzegł mężczyznę, w seansie „A Body and Others Objects” niecodziennie czule, niecodziennie długo przytulającego kobietę, i wymruczał święte słowa. „No proszę, znów to samo…”
Tak, święta to była grubasa myśl, święta bo celna. Od 36 lat Jerzy Zoń tka w Krakowie mniej więcej ten sam kilim teatralny, ten sam ruchomy obraz maluje farbami prawie niezmiennymi. Więc i w tym roku – wędrowne trupy zjechały zewsząd. Europa cała i kawałek globu. Korea Południowa i Singapur, Węgry i Holandia, Hiszpania i Portugalia, Słowacja i Belgia, i Bośnia jeszcze, i rzecz jasna Polska. Zgubiłem kogoś? Możliwe. Wędrowne trupy zatem w liczbie ponad 30, sprowadzone by dać w trzy dni pokazów bodaj 150. Wozy z wielu ulic i placów świata, ale z reguły wyładowane seansami w elementarnych, odwiecznych, niewiele zmieniających się, rzekłbym pierwotnych, poetykach i technikach. Linoskoczkowie, akrobaci, mimowie, tandetni czarodzieje, tancerze, lalkarze, weseli komicy i marsowi tragicy, wirtuozi szczudeł, kuglarze liryczni obok dzielnie awangardowych, połykacze ogni i żonglerzy, co to byle czym kreślą w powietrzu esy floresy, artyści od widowisk rozległych i ci, którym do snucia intymnej opowiastki starcza metr kwadratowy plus cylinder, oczywiście nieśmiertelni klauni do tego, te człapiące w kajakowych buciskach elfy o kartoflanych obliczach całych w mące, a także cudowni szaleńcy, co uczepieni cienkich linek – nocą tańcują na ścianie Wieży Ratuszowej, piętnaście lub dwadzieścia metrów nad zadartymi w górę głowami przechodniów, którym na widok owego cyrkowego cudu kęs zapiekanki lub obwarzanka grzęźnie pod językiem, zmieniając się w pulpę. Najistotniejsza jest jednak pierwotność ich sztuki, jak kto woli dziecinność ich teatralnych namiętności, malowanych najprostszymi znakami. Ulica to nie miejsce na nieskończenie długą, psychologiczno-metafizyczną finezję à la Krystian Lupa. Tu jest miejsce tylko na prosty dotyk, czyste spojrzenie, jednoznaczną w nastroju muzykę i nocami światło trafiające w punkt. Tu jest czas na inscenizację elementarnie czytelną, bezproblemową nawet dla pierwszoklasistów. Tu jest planeta łatwości. Tak jak od lat pięciuset elementarnie czytelne są obrazy Pietera Bruegla, te malowane inscenizacje rzeczywistości codziennej.
Pięćset lat temu? Rzeczywiście aż tak dawno powstały? W świecie naprawdę innym? Spójrzcie na kilka barwnych dębowych desek Bruegla, pełnych zastygłego ruchu, na „Zabawy dzieci”, „Przysłowia flamandzkie”, „Wesele chłopskie” albo „Taniec panny młodej”. Czy owych czterech nieruchomych seansów – rzecz jasna pomijając oczywistości: szaty, naczynia i inne fasady domostw – Bruegel nie mógłby stworzyć, powiedzmy, miesiąc temu? Czy po wprowadzeniu kilku korekt nie mogłyby one stać się scenograficznymi projektami do wystawienia znamienitej sztuki Petera Handke „Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem”, co jest niemą opowieścią o samotności ludzi, mijających się na miejskim placu? I jeszcze jedno pytanie, właściwie zdziwienie. Od zamierzchłego początku swoich Festiwali Jerzy Zoń komponuje je w istocie tak jak Bruegel portrety życia ludzi na miejskich placach. Czemuż więc dopiero teraz, z okazji 37. powtórzenia elementarnych prawd teatralnych, plakatem tegorocznej ULICY uczynił fragment „Walki karnawału z postem”, fragment portretu ludnej codzienności na wielkim rynku miasta, portretu mrowia zdarzeń wprawdzie zwykłych, lecz z których każde przecież może być czytane jak niezwykła scenka teatralna, samotna w tłumie innych podobnych scenek zwyczajnie niezwyczajnych lub niezwyczajnie zwyczajnych? Kto i niby w jaki sposób dowiedzie, że flamandzki niebiesko-czerwony grubas na spasionej kobyle beczki, dzierżący w garści ruszt ze świeżo pieczonym prosiakiem, to jest przejedzony realny obywatel Antwerpii połowy XVI wieku, a nie bohater iluzji, który być może stanie się niebawem Sancho Pansą, widmowym giermkiem wędrownym, dla którego czas i przestrzeń nie grają żadnej roli, więc 5 lipca roku 2024, zasypując przepaść pięciu wieków, zsunął się w Krakowie z deski Bruegla, a raczej z plakatu 37. ULICY, zaparkował beczkę pod „Adasiem”, na teatralnym spłachetku pod gołym niebem zobaczył stary jak świat gest czułości i mruknął: No proszę! Znów to samo, co w Antwerpii połowy XVI wieku! To samo, co gdziekolwiek w dowolnej chwili każdej epoki!”?
Nikt tego nie dowiedzie. Raz, że nie ma sposobu, a dwa, że właściwie nie ma po co. Dlatego Zoń umieścił na plakacie parafrazę bardzo starej pewności Williama Szekspira, Calderona i wielu innych. Oto nad wędrującym w każdą przyszłość flamandzkim grubasem stoi napisane: „Wszystko jest teatrem”. Tak. Jest powtarzaniem wciąż od nowa kilku odwiecznych metafor, niezmiennych gestów, tych samych spojrzeń.
Paweł Głowacki