Ponentino

Ostatnia aktualizacja: 15.07.2024 10:36
Co na to znawcy współczesnego świata? Nie twierdzę, że przygoda młodych z Fellinim to początek zmartwychwstania świata. Nie jestem idiotą. Ja tylko radzę znawcom miarkować bełkot, którym zmieniają świat w pustkowie zamieszkałe wyłącznie przez neandertalczyków.
Koloseum to rzymskie must see
Koloseum to rzymskie "must see" Foto: shutterstock/JPF

Kino-prawda? Nie. Kino-kłamstwo! Kłamstwo jest zawsze bardziej interesujące niż prawda. Zmyślenie mówi o rzeczywistości o wiele więcej niż ona sama w swym codziennym, powierzchownym kształcie.

                                                                                      Federico Fellini


     Jadzia? A może Helena? Albo Stanisław? Jednak Jadzia. W sumie ładnie brzmi. Niech tak ma na imię. Otóż, Jadzia nie wzruszyła chudymi ramionkami pogardliwie, kiedy reżyser oznajmił, że należy koniecznie zacząć od "Rzymu" Federica Felliniego.

     Nie wzgardziła, nie opluła, nie roześmiała się szyderczo w nos! Czy to nie zdumiewające? Jadzia jest przecież nowoczesną polską młodzieżą, gimnazjalistką czy też licealistką, dobrze tedy wie, gdzie dzbany kruszeją – i nie zgasiła kuriozalnego wezwania reżysera? No nie! Znawcy świata współczesnego, zasmucone miny przyjmując, uczą przecież, że Jadzia to jedna z miliarda zapiekłych kapłanek neandertalskiej świątyni Fejsbuka, Tiktoka, Instagrama oraz Iksa, kapłanek zobojętniałych na inne świątynie! Przecież, dorzucają znawcy, nieprostowalny garb już Jadzi wyrósł lub niebawem wyrośnie, gdyż Jadzia nic, tylko wszędzie, w tramwaju, autobusie i na drągu, bezustannie wypukuje bełkot na ekranach czterech – po jednym na każdą kieszeń portek – wiernych „smartfonów”: Azora, Reksia, Szarika i Cywila, nazwanych tak ku pocieszeniu nostalgii Jadzinych rodziców, pięćdziesięcioletnich omszałych matuzalemów - niechaj łzę ronią! Generalnie problem ujmując, znawcy świata współczesnego ulepili Jadzię niczym praski rabin Maharal Golema, ulepili ją jako dowód na słuszność sentencji, którą usprawiedliwiają własne nicnierobienie, czyli tworzenie prostactwa, zwłaszcza w sztuce. „Taki jest świat, panie! W taką stronę młodzież idzie, nic pan z tym nie zrobisz! Trzeba się godzić z tendencją, trzeba się dopasować poziomem do trendu nieodwracalnego, trzeba być na fali! Wisły kijem nie zawrócisz!”. Słowem, znawcy zadekretowali istnienie debila stadnego, by móc radośnie klecić dlań, choćby w teatrze, produkty adekwatne, czyli estetycznie i myślowo – debilne. Co jest zajęciem szybkim, łatwym, nade wszystko zaś – popłatnym. Na domiar radości znawców, radości i ulgi, owo zajęcie nie tylko nie wymaga od nich nawet najlichszego cienia talentu. Jest wręcz przeciwnie. W istocie wymaga ono litego beztalencia w dużej ilości i w każdej dziedzinie – czym znawcy chętnie służą, bo cóż pan chcesz, taka jest nasza Jadzia nowoczesna… A tu naraz klops! Oto Jadzia nie wyszydziła starego talentu, nie wzruszyła chudymi ramionkami pogardliwie, nie wydobyła z kieszeni ani Azora, ani Reksia, ani Szarika, ani Cywila i nie wypukała żadnego ćwierknięcia. Po prostu, wróciła do domu, puściła w internecie „Rzym” – film będący w wieku jej sędziwych rodziców – i zupełnie oszołomiona faktem, że nie zdycha z nudów, a przecież znawcy autorytatywnie twierdzą, że winna paść martwa już w trakcie czołówki - wciąż wzdychała do siebie „Mój Boże, jakież to inne…”, uśmiechając się powoli i ciepło do obrazów Felliniego.

     Nie tylko z Jadzią tak było, jeśli rozumieć ją osobowo. Było tak z każdą z 50 Jadź - dziewcząt i chłopców z krakowskich i okołokrakowskich szkół - biorących udział w imprezie Lato z teatrem. W Teatrze Ludowym już piąty raz z rzędu Dariusz Starczewski, aktor i reżyser, uczył młodych amatorów fachu pięknego oszukiwania, aby mogli kiedyś powiedzieć więcej, dużo więcej niż wtedy, gdy stać ich tylko na mówienie prawdy, brawurowej prawdy, wypukiwanej na czterech najlepszych plastikowych przyjaciołach człowieka młodego. Zabawne to, lecz nikt Jadzi do Ludowego nie przywlókł na siłę! Jadzia przyszła sama, z własnej woli, gdyż chciała popróbować wstawiania realności w cudzysłów scenicznej fikcji, jako aktorka lub autorka, albo jako aktorka i autorka. Sama zgodziła się, że ciekawie będzie zrobić seans o magicznym włoskim mieście na siedmiu wzgórzach. A jako punkt wyjścia – cóż lepszego znaleźć można niż film stworzony przez niepodrabialnego magika, Felliniego? Później doszły do tego inne jego czarodziejstwa: „La strada” i „Amarcord”, „Osiem i pół” oraz „Słodkie życie”, jeszcze „Noce Cabirii”, i „Giulietta i duchy”. I kruche echa, łupiny, drobiny z dzieł Pier Paolo Pasoliniego, także Miechelangelo Antonioniego. Młodzi poznawali ów hipnotyczny cyrk klauna z Rimini, cały cyrk Włoch przez 50 lat po wojnie, po czym 12 młodych, z obrazów filmowych pojedyncze włókna wysupłując niczym z wiekowych kilimów – z owych włókien ręcznie utkało 12 nowych makatek, napisało 12 scen, raczej sekwencji, co złożyły się na finalną opowieść o… Zostawmy fabułę w spokoju. Kto zechce po wakacjach przybyć do Ludowego – dowie się. Teraz co innego jest fundamentalne.

     Ludna Jadzia, 50 Jadź, albo Jadzia o 50 głowach zupełnie samodzielnych, osobnych – ulepiła na wielkiej scenie pastisz filmowego arcydzieła Felliniego. Tak, pastisz. Tym właśnie jest seans „Rzym. Fellini 1920-1993”. Młodzi pod opieką Starczewskiego powtórzyli tyleż treść, zdarzenia, bohaterów, co sposób opowiadania Felliniego, jego intonację, tembr niepodrabialnie pięknie kłamiącego głosu. Powtórzyli owo pulsowanie migotliwych fragmentów, a nie ścisły rytm fabuły. Powtórzyli przeglądanie się sekwencji w sekwencjach, scen w scenach, obrazów w obrazach. Wspomagani nutami Nino Roty, Milvy, Miny czy Freda Buscaglione – powtórzyli uroczo nieporządne istnienie świata Felliniego, życie owego nieplewionego ogrodu różności. Rzecz jasna, nie uczynili tego z doskonałością godną lalki, która siedzi na ramieniu brzuchomówcy i bezbłędnie, z wirtuozerską precyzją przejmuje jego głos, klekocząc drewnianymi ustami. I nie ma się co dziwić, w końcu wielogłowa Jadzia to jest cudowna amatorka a nie, dajmy na to, przerażająco fachowy Donald Sutherland, który na planie „Casanovy” mordował Felliniego pytaniami o intencję, jaką winien posiadać Wielki Kochanek, kiedy naciska klamkę drzwi komnaty niewiasty czekającej na ukojenie… Nie, młodzi nie byli idealni. Za to wraz z nimi zjawił się na scenie jakiś zadziwiająco czysty sposób istnienia, przypominający czystość innych amatorów, seniorów, którzy w spektaklu „Listy do Mileny” byli w Teatrze KTO blisko, bardzo blisko losu Franza Kafki. W Ludowym nikt nie epatował, że coś umie. Ale też nikt nie żalił się fonicznie bądź pantomimicznie, że oto nie umie jeszcze nic a nic. Każdy tylko – był. Był bez pretensji do czegokolwiek innego niż być tutaj, teraz, wewnątrz starego kłamstwa. I każdy był wyraźnie szczęśliwy z tej przyczyny. Całkiem jak ci nie-aktorzy, co ich Fellini do „Próby orkiestry” zatrudnił nie dlatego, że umieli grać na instrumentach, bo naprawdę żaden nie umiał, lecz tylko i aż dlatego, że twarz każdego z nich idealnie pasowała swym kształtem i wyrazem do kształtu i wyrazu instrumentu, na którym właściciel twarzy miał przed kamerą udawać, że gra iście mistrzowsko.

     Tak, Jadzia była na scenie Teatru Ludowego najwyraźniej szczęśliwa niczym wszyscy amatorzy we wszystkich filmowych baśniach Felliniego, jak wszystkie te niezapomniane widma, które – kto zdoła zliczyć? Jej, jakoby opętanej nowoczesną techniką telekomunikacyjną, nic nie uwierało w starym śnie dawno temu zmarłego artysty, doskonale niedzisiejszego, który nieubłaganie ignorował wyszukaną technikę filmową, bez ustanku powtarzając, że promieniem światła, który przeszywa puszczę w „Rashomonie”, Akira Kurosawa powiedział o bezradnym pocieszeniu wiele więcej, niż cała wyszukana optyczna technologia Sony powie kiedykolwiek o czymkolwiek. I bezpiecznie jak u siebie w domu czuła się wielogłowa Jadzia we własnym pastiszu „Rzymu”, filmu, który Fellini stworzył, by musnąć odwieczną tajemnicę miasta na siedmiu wzgórzach. Nie jego przepastną historię, nie święte kamienie, nie kolosalną mitologię, w końcu nie przerażającą teraźniejszość, a ponentino. Pragnął musnąć tajemnicę tego wietrzyku, starego jak chwila, w której Romulus zobaczył na niebie dwanaście sępów. Pragnął dociec, jak rodzi się ów szmer, niewielki ruch powietrza, pod dotykiem którego ludzie naraz zapominają o czasie.

     Co na to znawcy współczesnego świata? Nie twierdzę, że przygoda młodych z Fellinim to początek zmartwychwstania świata. Nie jestem idiotą. Ja tylko radzę znawcom miarkować bełkot, którym zmieniają świat w pustkowie zamieszkałe wyłącznie przez neandertalczyków.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton