Spacer po kręgu

Ostatnia aktualizacja: 21.07.2024 11:48
Jeśli nie myli mnie pamięć, w "Piekle" Dantego jeden z przestępców, kiedy skończą mu się jego grzechy prawdziwe, bez wytchnienia wymyśla i przypisuje sobie fałszywe. Przedłużając tak spowiedź – daleko w czasie odsuwa nieuchronną chwilę ostatecznej egzekucji. Bełkot go ocala.
Jerzy Stuhr podczas nagrania
Jerzy Stuhr podczas nagraniaFoto: Grzegorz Śledź/PR2

Willie, słyszysz? Brownie! Jest tutaj! I to wszystko. Cóż bym zrobiła bez tego? Cóż bym robiła, gdy brakłoby słów? Patrzyłabym przed siebie, z zaciśniętymi ustami?

                                                                                Samuel Beckett "Szczęśliwe dni"


     Środa, kościół Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Krakowie, pogrzebowa msza. Pan w błękitnej koszuli skamieniały jak wszyscy, widać tylko lilipuci ruch ust duchownego przemawiającego między ołtarzem a urną z prochami Jerzego Stuhra. A gdyby tak naraz skleiło się z przemową duchownego zdanie dziwne, stare, nagle przybyłe nie wiadomo skąd? Albo gdyby pan w błękitnej koszuli ruszył, zszedł na palcach do labiryntu Panteonu Narodowego w kryptach i przy sarkofagu Sławomira Mrożka usłyszał zmatowiały głos Jerzego Stuhra z roku 1976, w prologu wyreżyserowanych przez Andrzeja Wajdę „Emigrantów” syczącego jako AA owo bezsilne pouczenie: „Mówi się: jestem”? Co wtedy? Czy zdziwiłby się pan?

     Myślę, że nie zdziwiłby się ani trochę. Kiedy bowiem umiera komediant, zwłaszcza znamienity komediant, na obrządek jego pożegnania zawsze licznie przybywają widma, których istnienie komediant kreował przez życie całe, lepił z siebie i cudzych słów. To są wizyty nieuchronne. Owi nieważcy goście zjawiają się więc koniecznie, jak w „Nigdy tu już nie powrócę” Tadeusza Kantora, w tej generalnej, wyzywającej los próbie końca, próbie stypy nie wiedzieć jak dalekiej lub bliskiej, choć raczej bliskiej. W pamięci miłośników sztuki znamienitego komedianta, zgromadzonych przy urnie, zawsze wyrasta momentalnie migotliwa amfilada niegdysiejszych iluzji scenicznych lub ekranowych, których cząstką, a z reguły sednem, były kreacje znamienitego komedianta. Z czasu przeszłego dokonanego nie kawałki realności wracają we wspomnieniu - bo o prawdzie życia znamienitego komedianta, niby jakie rewelacje, prócz mazi plotkarskiego bełkotu, może mieć w głowie postronny wielbiciel? Wraca tedy nie prawda, wracają echa sztuki fantastycznego kłamstwa. Właśnie – echa, ledwo żywe, zanikające, milknące. Echa, drzazgi, cienie, rozbłyski w ułamku sekundy, migotliwe profile, powidoki, bezlitośnie znikliwe fatamorgany, czasem drobina tekstu, czasem tylko gest, czasem twarz szara, falująca moment na szarym tle. Nigdy całość, nigdy pełnia, zawsze tylko mgielny szkic. A po sekundzie – pstryk. Koniec. Kolejna utrata. I kolejna niepewność. Było coś? Coś wróciło? Nie wróciło? Nie było? I dlaczego wracają tylko strzępy?

     W zapisanych środowym świtem 16 maja roku 1979 zdaniach Józef Czapski podobnie pytał własny sen, który wolno znikał. Dlaczego stare opowieści wracają w strzępach, w coraz bardziej trupich strzępach? Resztki fraz Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, marny gruz „Beniowskiego”, kilka łupin z intonacji Rainera Marii Rilkego, pokiereszowane echa głosu Hofmannsthala lub Marcela Prousta. Dlaczego wraca tylko miał, sypiący się przez palce? A Stanisław Wyspiański? Czemu teraz brzęczą o świcie jedynie mgliste kawałki „Wyzwolenia”, dwa może, góra cztery? A z jego życia – jedynie umieranie przybywa, a nawet już nie umieranie samo, lecz to zdanie, ułożone przezeń blisko końca: „Teraz dopiero wiem, jak trzeba malować”? I wedle jakich niepojętych reguł pamięci nie majaczy pod powiekami o świcie żaden z wielkich obrazów Wyspiańskiego, albo witraż, albo scenograficzny projekt, a jedynie tli się ta biedna, tycia niczym pocztowy znaczek główka dziewczynki, w ostatnich miesiącach, może dniach życia rysowana przez Wyspiańskiego motylo-chybotliwą dłonią na pudełku od zapałek?... Lecz jednak nie był Czapski zawiedziony, zrezygnowany. Wiedział, że strzępy, to wprawdzie jest mało, lecz wiedział też, że mało, to jest wszystko. Był rad z ofiarowanych mu przez pamięć strzępów, podobnie jak Winnie w „Szczęśliwych dniach” Samuela Becketta, która nieodwracalnie niknie w piaskowym kopcu, lecz przecież ma jeszcze to, co naprawdę ważne. Ma mało, ma wszystko: stare zdania, kawałki wiekowej realności. Słowa i kilka marnych, wiernych rzeczy, które jej nie opuściły. Może dotykać, bo ma co dotykać - więc jest. I jest, wciąż jeszcze jest, gdyż wciąż jeszcze słyszy siebie: „Zawsze coś zostaje. Z każdej rzeczy. Jakieś resztki”, „Tak, to są szczęśliwe dni. Te, kiedy coś słychać”, „Co teraz? A, oczywiście, jest jeszcze moja opowieść, gdy nic innego już nie ma”, „To właśnie jest tak cudowne. Że coś pozostaje, z klasyków, i pozwala przetrwać do końca dnia”.

     Tak więc w labiryncie pod urną z prochami Jerzego Stuhra pan w błękitnej koszuli wcale się nie zdumiał, gdy obok prochów Sławomira Mrożka usłyszał zmatowiały po 48 latach głos Jerzego Stuhra, na Scenie Kameralnej Starego Teatru układający się we frazę „Mówi się: jestem”. A po chwili przybyła reszta blaknących śladów tamtych „Emigrantów”, na czele z widmem XX, czyli z widmem Jerzego Bińczyckiego. Wtedy, w 1976 roku, była to wielka sceniczna opowieść, mocarnie uwikłana w konteksty nadwiślańskie i inne. Władza! Konkretna Władza! Konkretna Wolność! Konkretne Zniewolenie! Konkretna Polska w Czasie konkretnym!... Tak było. A teraz, tutaj, w labiryncie Panteonu, po śmierci znamienitego komedianta, tego i innych, podobnie niepowtarzalnych? Co z niegdysiejszymi kontekstami, kiedy nie ma już także Izabeli Olszewskiej i Feliksa Szajnerta, kiedy trochę wcześniej odeszli Jan Nowicki, Jerzy Trela?... Zostawmy to. Inne brzęczy pytanie. Co dziś tak naprawdę wraca w nieuchronnych strzępach, kiedy łaskawa pamięć odgrzebuje te oraz inne nazwiska znamienitych komediantów, kiedy do głów wielbicieli, choćby w mózg pana w błękitnej koszuli, wsuwa znikliwe, dźwiękowe lub pantomimiczne, powidoki „Biesów”, „Nocy listopadowej”, „Nastazji Filipownej”, „Dziadów”, „Zbrodni i kary”, „Wyzwolenia” i choćby jeszcze „Wiśniowego sadu”? Wraca teatr, nie konteksty – gdyż taki to był teatr. Istotny. Cierpliwie czekający, aż konteksty, z natury sezonowe, zżółkną, zwiną się na krawędzi i ruszą zygzakiem w dół.

     „Mówi się: jestem”, syknął Jerzy Stuhr w roku 1976. Równie dobrze mógł rzec: Jest się, bo się mówi. Wszystko, co AA i XX mieli w seansie Wajdy, co w pewnym sensie wciąż mają, to słowa. I to im, podobnie jak Winnie, wystarczało, wystarcza. Tamci „Emigranci” byli, są, seansem iście beckettowskim - obrazem dwóch samotności, a może jednej dwugłowej samotności, która w bezimiennym punkcie globu, w każdym takim punkcie i w każdej chwili dowolnej epoki, lepi sobie trwanie z mowy i dotykania kilku najbiedniejszych rzeczy: papierosa, siekiery, puszki, flaszki gorzałki, pluszowego psa Pluto, kolorowego pisma, gołej żarówki na drucie, strużki wody. Jeśli nie myli mnie pamięć, w „Piekle” Dantego jeden z przestępców, kiedy skończą mu się jego grzechy prawdziwe, bez wytchnienia wymyśla i przypisuje sobie fałszywe. Przedłużając tak spowiedź – daleko w czasie odsuwa nieuchronną chwilę ostatecznej egzekucji. Bełkot go ocala. Wcześniej czy później Szeherezada, dokładając zdania iluzji do zdań iluzji - dokłada oddech do oddechu, dni do dni, życie do życia. Starzeje się wraz ze słowami.

     W dniu pogrzebu Jerzego Stuhra, pod posadzką kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła wrócił ten sam mozół ocalania istnienia językiem. W strzępach zdań, w widmach kilkunastu gestów i dwóch twarzy – powtórzyli się „Emigranci”. Powtórzył się teatr istotny, nie powtórzyła się Polska lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. W finale nieprzewidzianego podziemnego seansu widm pan w błękitnej koszuli usłyszał finał sztuki Mrożka, przedstawienia Wajdy i seansu własnej pamięci. Wróciło doń echo potężnego nocnego chrapania XX, zmieszanego z echem wpierw cichego, a potem coraz głośniejszego, wreszcie rozdzierającego szlochu AA, który nie mógł zasnąć. Uśmiechnął się pan w błękitnej koszuli. Przecież chrapanie oraz szloch to są jednak dźwięki, które, jak to dźwięki, o świcie mogą przybrać czytelną formę głosek. I wtedy, któż wie?, chrapanie XX przeobrazi się w pierwsze jego, dwukrotnie powtórzone słowo: „Jezdem”, na co AA odpowie bezsilnym pouczeniem: „Mówi się: jestem”, pouczeniem powstałym ze szlochu. I historia dwugłowej samotności zacznie się powtarzać kolejny raz. Tak, pana w błękitnej koszuli bardzo cieszy ten rychły początek spaceru po okręgu. Znów się uśmiecha i ostrożnie, na palcach, wraca na górę.

Paweł Głowacki