Kurtyzana

Ostatnia aktualizacja: 04.08.2024 16:57
Rzeczywistość ocierał językiem. Sklejał czasy. Sprawdzał życie zdań. Był jak Gustaw Flaubert, który nocami łaził po ogrodzie w Croisset i ryczał świeże akapity, po czym sprawdzał, które runęły martwe na kwietne rabatki, a które ocalały, falując między pniami.
Gdy poniedziałkowym rankiem Miron Białoszewski znów odczytał w radiu swe sędziwe żółte wahanie, kolejny raz pomyślałem, że nigdy nie zagrał Krappa, postaci mrukliwego pazia magnetofonu
"Gdy poniedziałkowym rankiem Miron Białoszewski znów odczytał w radiu swe sędziwe żółte wahanie, kolejny raz pomyślałem, że nigdy nie zagrał Krappa, postaci mrukliwego pazia magnetofonu"Foto: Shutterstock/Arturas Jasevicius

Minęła północ. Nigdy nie słyszałem podobnej ciszy. Jakby ziemia była nie zamieszkana. Tu kończę tę taśmę. Pudełko… trzy, szpula… pięć.

Samuel Beckett "Ostatnia taśma"

Gdy poniedziałkowym rankiem Miron Białoszewski znów odczytał w radiu swe sędziwe żółte wahanie, kolejny raz pomyślałem, że nigdy nie zagrał Krappa, postaci mrukliwego pazia magnetofonu - nie zagrał, bo w gruncie rzeczy nie miałby wiele do grania. Zgoła nic. I też niewiele musiałby zmieniać w swym bliskim otoczeniu oraz na sobie, aby sprostać scenograficzno-kostiumowym wytycznym, skreślonym przez Samuela Becketta w didaskaliach "Ostatniej taśmy". Kolejne postne mieszkania Białoszewskiego, rytualnie wypełnione pustką i rzeczami budzącymi cichą litość, były przecież idealnym echem wiecznie mrocznej nory Krappa. Tu i tam - podobne stoły i krzesła, porównywalne barłogi w kątach pokoi bez widoków na świat. Podobne nic. I bliźniacza w nich samotność rezydentów, ich osobność, choć wokół Białoszewskiego, z upływem życia, coraz ludniej się stawało. Z narastaniem sławy pisarskiej coraz więcej gości pukało w drzwi jego warszawskich nor, a w drzwi nory Krappa, narratora obcego jakiejkolwiek sławie – nikt nigdy. Owszem, chcąc być wiernym Beckettowi, twórca "Pamiętnika z powstania warszawskiego" musiałby wdziać spłowiałą, czarną kamizelkę z czterema pojemnymi kieszeniami, przytroczyć do niej ciężki, srebrny zegarek na łańcuszku, i na koniec wzuć brudne, białe trzewiki, wąskie i spiczaste niby kajaki – lecz to byłby detal jedynie, trzeciorzędny gest kostiumologiczny. Zostawmy to.

Najistotniejsze było – a połowicznie wciąż jest, gdyż widmo z opowieści Becketta cechuje nieśmiertelność – najistotniejsze zatem było i jest, że w norze Białoszewskiego, jak w norze Krappa, na stole spoczywał magnetofon, na domiar podobieństwa - tej samej firmy. Magnetofon Grundig, tak właśnie. I w obu norach działo się to samo. Powtarzał się jeden rytuał, przez lata, przez wiele, wiele lat, do końca życia lub do finały spektaklu teatralnego. Rytuał odsłuchiwania własnego głosu, na taśmie nagranego w przeszłości, i nagrywania na innej taśmie swego głosu teraźniejszego, by móc go odnaleźć i posłuchać w przyszłości. By móc wrócić do siebie dawnego. A raczej by móc się łudzić, że istnieją ścieżki powrotu, choćby dźwiękowe, że w dawnym swym głosie, zbudzonym na magnetofonie któregoś dnia, da się odzyskać siebie niegdysiejszego, znów mieć siebie przez chwilę zasłuchania w siebie. Tu i tam tedy - rytuał pamięci zawsze bezradnej. Bezradnej, bo jeśli – czego naucza Hermann Ebbinghaus – w piątym dniu po zdarzeniu zostaje w nas ledwie 25% przeszłości sprzed dni pięciu, to cóż mówić o morderczych dla wspomnień mocach mijających tygodni, miesięcy, lat? Co rzec o prawdzie "Pamiętnika z powstania warszawskiego", który Białoszewski zaczął spisywać mniej więcej 25 lat po 1 sierpnia roku 1944? Tak, spisywać, gdyż wcześniej, w jednej ze swych warszawskich nor Krappa, nagrał powstańczą opowieść na magnetofonie z tej samej firmowej półki z której pochodzi sprzęt nieśmiertelnego widma seansu Becketta. I nie ostatni raz ją nagrał. Ile takich prób, takich powrotów było po roku 1970, kiedy "Pamiętnik…" się ukazał w księgarniach? Jedno pewne, prawie pewne - w 1981 Białoszewski uwiecznił kilka fragmentów dla Polskiego Radia i był to ostatni jego powrót do "Pamiętnika…". A teraz, z okazji 80-lecia wybuchu powstania, od poniedziałku, do piątku, o poranku słychać było w Dwójce jego głos sprzed lat 43. W poniedziałek zaczął od zdania: "1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło". Zaczął dokładnie tak jak z końcem lat 60. pierwszą taśmę z "Powstaniem…". Lecz głos był już inny. Tak sądzę. Zapewne pociemniały od minionego czasu, bardziej płaski. Intonacja - zmęczona chorym, coraz bardziej chorym sercem. I ta artykulacja, trochę świszcząca, trochę mlaskająca, pewnie od sztucznych zębów, jak wyzna w żartownym wierszyku, zębów kłopotliwych zwłaszcza na imieninach, kiedy to w ustach lata kotlecik i torcik, ale także nagle odklejony od podniebienia nowy uśmiech, zaś nieszczęsny właściciel nowego uśmiechu nie umie się zdecydować, "którą obcość zjeść, a która usadzić?".

Fraza otwarcia zatem, a zaraz po niej żółte wahanie, jedno z wielu wahań w "Pamiętniku…". Niepewne słowa: "1 sierpnia – święto słoneczników", a dalej pytanie zadane samemu sobie ćwierć wieku po 1 sierpnia, wahanie własnej pamięci: "Na jakim skojarzeniu słoneczniki?". I próba odpowiedzi: "Ten żółty kolor musiał w czymś być – światło tej niepogody z dobijaniem się (i jednak z przebitką) słońca na tramwajach czerwonych, jak to w Warszawie". Wahanie nie mija, ale za to jest - język. Wreszcie jest. Jest język "przekazania tego wszystkiego". Jest coś na podobieństwo ulgi, uwolnienia od trwającego dwie dekady trudu błąkania się po intonacjach, rytmach, tembrach. "Przez dwadzieścia lat nie mogłem o tym pisać. Chociaż tak chciałem. I gadałem. O powstaniu. Tylu ludziom. Różnym. Po ileś razy. I ciągle myślałem, że mam to powstanie opisać, ale jakoś przecież opisać. A nie wiedziałem przecież, że właśnie te gadania przez dwadzieścia lat – bo gadam o tym przez dwadzieścia lat – bo to jest największe przeżycie mojego życia, takie zamknięte – że właśnie te gadania, ten to sposób nadaje się jako jedyny do opisania powstania".

Sposób dobry do opisania kawałka przeszłości, tak. Do opisania, nie do analizy bogoojczyźnianej, nie do konstruowania koncepcji historiozoficznej, nie do dziergania analiz politycznych ani odprawiania pocieszających mszy za Naród. Nawet nie do faktograficzno-topograficznego kalkowania śmierci miasta – przecież prawdą "Pamiętnika…" nie jest prawda faktów i przestrzeni. Gadając, nagrywając gadanie, Białoszewski dokłada słowa jeszcze ciepłe, miękkie, jakby nie uformowane, do własnej pamięci o sobie samym wtedy, o sobie "naiwnym, sentymentalnym, nie wycwanionym, pierwotnym, nieco beztroskim, romantycznym, podziemnym i wojennym”, dokłada i słucha, czy dźwigają one prawdę intonacji umierającego miasta, a nade wszystko prawdę intonacji jego - Mirona młodziutkiego – intonacji jego patrzenia na umierające miasto, intonacji jego odczuwania rozsypki, intonacji jego słuchania i dotykania końca, intonacji jego bezradności wreszcie. Z końcem lat 60. Białoszewski śle ciepłe słowa we własną pamięć o sobie tamtym, by móc dotknąć siebie z lata roku 1944, by usłyszeć tamtego siebie i móc łudzić się, że na chwilę wrócił, słuchając.

I tak już zostało. Do końca. Nagrywał wszystko, prawie wszystko co napisał, ale też to, co zamierzał napisać. Prozę, wiersze, filigranowe sztuczki Teatru Osobnego, fantastyczne opowiadanka, pisane pospołu z niewidomą Jadwiga Stańczakową, swój gigantyczny Tajny Dziennik, wreszcie Dziennik podwójny, jej i jego. Nagrywając i odsłuchując – skracał dystans między intonacją słów a tembrem zdarzenia, co było u zarania słów. Nicował opowieści wahaniami. Rzeczywistość ocierał językiem. Sklejał czasy. Sprawdzał życie zdań. Był jak Gustaw Flaubert, który nocami łaził po ogrodzie w Croisset i ryczał świeże akapity, po czym sprawdzał, które runęły martwe na kwietne rabatki, a które ocalały, falując między pniami.

Nie, nigdy nie zagrał postaci Krappa. A po cóż miałby to robić, skoro był Krappem? Nagrywał siebie, by nie zgubić siebie, by móc wrócić na chwilę. Inna rzecz, czy mu się udawało. Czy to w ogóle może się udać? Czy tamtego popołudnia roku 1981, gdy niepełne dwa lata przed własnym końcem kolejny raz nagrywał "Pamiętnik…", spotkał siebie niegdysiejszego? Choćby tylko jako dymną fatamorganę? Myślę, że gdzieś z boku nagrywanego "Pamiętnika…" szeptał sobie swój wierszyk „Jak by tu się wyjęzyczyć”, ów ironiczno-cierpki autoportret, memento, które mógłby ułożyć Krapp, gdyby był lepszym pisarzem.

"mówię wam/ kiedy mówię/ to zupełnie jakby/ idę/ jakby długo kupowany/ kalosz/ czuję się/ rozciągający się/ pąs/ obicia/ kalosz w kalosz/ loża/ plusz w plusz/ Toulouse/ Lautrec/ język – kurtyzana/ w sztucznych perłach zębów".

Paweł Głowacki

Czytaj także

Spacer po kręgu

Ostatnia aktualizacja: 21.07.2024 11:48
Jeśli nie myli mnie pamięć, w "Piekle" Dantego jeden z przestępców, kiedy skończą mu się jego grzechy prawdziwe, bez wytchnienia wymyśla i przypisuje sobie fałszywe. Przedłużając tak spowiedź – daleko w czasie odsuwa nieuchronną chwilę ostatecznej egzekucji. Bełkot go ocala.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Rycerz, Kubuś i Buster

Ostatnia aktualizacja: 28.07.2024 16:37
Trzej akordeoniści są osobni. Grają coś innego niż grają. Po czym znikają w kulisach. Chwilę wcześniej widać jak dumnie dźwigają akordeony, człapiąc gęsiego. Nie odwrotnie? Może to akordeony taszczą ich po seansie na plecach do garderoby? Nie wiadomo. Wirująca w powietrzu moneta nie spada.
rozwiń zwiń