A, to musi odbywać się tak,/ by naród mógł się bawić:/ Trzeba dekoracje ustawić,/ pamiętać o każdym sprzęcie,/ umieścić w budce suflera,/ jeśli kto tekstu nie spamięta,/ za kulisami reżysera/ i inspicjenta/ i dać im skrócony szemat.
Stanisław Wyspiański "Wyzwolenie"
Wiosną roku 1954 profesor filozofii Luigi Pareyson kręcił nosem w Turynie. Albo jesienią, może z końcem grudnia. W sumie – obojętne. Za biurkiem w swym uniwersyteckim gabinecie siedział skulony i „No, nie wiem, nie wiem…” wzdychając mrukliwie nad otwartym skoroszytem, co chwila zerkał na chudego studenta, w kącie rozpaczliwie miętoszącego czapkę pobladłymi palcami. W końcu, po długim niby wieczność kwadransie mrukliwości, może aż po dwóch, oznajmił: „Mój drogi Umberto! Z twoją pracą doktorską mamy – o, ironio gorzka! – problem rzeczywiście estetyczny, albowiem tak naprawdę nie jest ona naukową pracą doktorską lecz nienaukowym utworem narracyjnym, więc z samym tylko otwarciem przewodu mogą być niejakie problemy, a cóż dopiero mówić o skutecznej obronie w finale otwartego przewodu!”. Po tych słowach czapka była już trupem.
Lecz przygoda ta, dla nas odległa, jednak dobrze się skończyła. Utwór dwudziestodwuletniego studenta Umberta Eco – „Il problema estetico in Tommaso d’Aquino”, rzecz o estetyce średniowiecznego teologa - został przyjęty, obrona przebiegła pomyślnie, twórca został doktorem Uniwersytetu Turyńskiego. Ja zaś, setnie nad tomem „Dzieła pośmiertne znalezione za życia” (Wydawnictwo Księgarnia Akademicka, Kraków 2024) bawiąc się teraz, myślę, a nawet pewność mam, że gdyby naukowym opiekunem studenta Eco był autor rzeczonego tomu, profesor filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego Piotr Bartula, utwór studenta nie tylko zostałby przyjęty natychmiast, ale i bez okrasy profesorskiego nosa, nad skoroszytem kręcącego się przez mordercze pół godziny. Czapka by przeżyła spokojnie, a profesor Bartula chwyciłby studenta Eco pod rękę – i tanecznym krokiem ruszyliby ulicą Grodzką do uroczej cukierenki „Dym”, aby tam, konsumując to i owo, lecz raczej głównie to, pogadać o wyższości lekko tańczącego języka nad narzeczem wypracowań akademickich, nad ołowiem obowiązkowym w murach Uniwersytetów wszelkich.
Co wprawiło nos profesora Pareysona w pełen sceptycyzmu ruch młynkowy? Język, styl, intonacja utworu studenta Eco. Jakaś nieuchwytność, nieostateczność, którą profesor nazwał z przekąsem „ułudą narracyjną”. Wiele lat później Eco przywoła mini wykład stylistyczny, który usłyszał w gabinecie, mordując czapkę w kącie. Otóż, prawdziwy naukowiec, perorował Pareyson, prowadzi badania, zbiera materiał, tworzy i przyjmuje bądź odrzuca hipotezy, błąka się mozolnie, lecz w finale trudu naukowego przemilcza czas błąkania się, nie wraca do chwil niepewności oraz fiask – i w swej pracy ostatecznej, komponowanej językiem obiektywnym, rzetelnym oraz jednoznacznym, daje światu tylko pewne, nie do obalenia wyniki, prawdy, na których mucha nie siada. Daje nam myśli skończone, zamknięte. Na stronicach pracy finałowej serwuje jedynie słuszne konkluzje, niczym kelner w kawiarni ciastka na tacy. Czytelnikowi zatem, jak kawiarnianemu klientowi, jedno pozostaje: pasywnie przyjąć lub odrzucić myśl serwowaną, w stylu psa Pawłowa odruchowo zjeść ciastko lub odruchowo nim wzgardzić. Tak, tylko tak i nigdy inaczej!... A w swym utworze o estetyce Tomasza z Akwinu – co uczynił student Eco?
Otóż, student Eco Snuł historię własnych badań, poszukiwań, fiask i zwycięstw, a nie dawał efektów owych badań maluczkim do wierzenia bez szemrania! Zatrzymał swe pisanie w czasie, kiedy język jeszcze poszukuje, błąka się, obmacuje mgliste miejsca, a nie tylko stwierdza. Snuł tę zbłąkaną fabułę całkiem tak jakby tu nie szło o poważne badania akademickie, a o wyssaną z palca historyjkę kryminalną lub szpiegowską, wręcz o zawiłą bajkę, baśń portretującą fatamorganiczny świat, istniejący przez moment, kiedy człowiek czyta słowa na ów świat się składające. Opowiadał student Eco, nie recytował. Zapraszał czytających do podróży, do gubienia się i odnajdywania, nie do pasywnego siedzenia niczym kołek na tureckim kazaniu. Po prostu – pisał. Pisał, tańczył z językiem, a nie klecił ze słów tez scjentystycznej wiary. I tak już studentowi Eco zostało na zawsze. Grubo później wyzna, że właśnie wtedy, gdy ze strachu bladł w gabinecie profesora Pareysona, odkrył fundamentalną ideę. Rzekł: „Wszelkie odkrycia naukowe należy opowiadać w ten właśnie sposób. Każda książka naukowa musi być czymś w rodzaju kryminału – opowieści o poszukiwaniu tego czy innego świętego Graala”. Ja zaś spytam na marginesie: A co, dajmy na to, z recenzjami wszelkiej maści, z krytyką plastyczna, filmową, muzyczną bądź teatralną? Czy gdzieś uczą u nas tamtej przygody studenta Eco?
Bez czynienia porównań, zachowując wszystkie możliwe, a niech już będzie, że i niemożliwe proporcje – w „Dziełach pośmiertnych znalezionych za życia” profesor Bartula podobnie tańcuje z językiem. I dlatego na stronach swego tomu przestaje być profesorem, na powrót stając się Bartulą. Tym w dyskusjach wspaniale upierdliwym jegomościem (dobrze wiem, co mówię, oj, dobrze i od stu lat!), tym miłośnikiem kawiarnianych intelektualnych jazd bez trzymanki, slalomistą myślowym, kuglarzem, żonglerem, linoskoczkiem, a bywa, że i dotkliwym ironistą, wciąż umykającym gdzieś w bok, i cynikiem raczej nie do przyszpilenia. Na bez mała dwustu stronach – bawi się Bartula, jak bawi się w „Dymie”. W 29 drobnych rozdziałach, plus Wstęp, gra lekko z potężnymi tematami filozoficznymi. A raczej, tak jak gra się z kimś w kucanego berka - z potężnymi tematami filozoficznymi gra w lekkość. Nieskończoność, ewolucja, świadomość, zło, miłość, nadzieja albo pieniądz i autentyczność. Z tymi i wieloma innymi „monumentami” duchowymi – gra na wielu, rzekłbym, planszach, gdyż na terenie wielu poetyk, form, gatunków. Gra, bez wytchnienia, wręcz maniakalnie cytując dziesiątki klasyków, parafrazując ich sentencje, streszczając ich sądy.
Marcel Proust tworzył ongiś literackie pastisze, zabawiał się tym stylistycznym brzuchomówstwem, z małpią giętkością podszywając się pod intonacje gigantycznych pisarzy, Balzaca choćby, Flauberta, Renana i Micheleta, albo braci Goncourtów. Bartula zaś pastiszuje same gatunki literackie. Z „monumentami” igra na planszy kazania, albo na planszy dramatu, albo na planszy odezwy, albo na planszy Platońskiego dialogu, albo na planszy listu, i na planszy choćby wywiadu prasowego. Co tam jeszcze jest? Co majaczy na kartkach? Jakie formy? Wszystko? I w trakcie lektury wciąż nie opuszcza człowieka wrażenie, iż w istocie nie siedzi się, a idzie, gdyż w tym, co człowiek czyta, nic nie jest zamknięte, skończone, ostateczne. Bartula nie daje myśli. Daje do myślenia. Nic nie jest ciastkiem na tacy. Wciąż więc podnosisz głowę nad akapitami, aby, nie ruszając się z krzesła, samodzielnie iść dokądś po ciastko przeznaczone tylko dla ciebie. I znajdujesz je. Tak. O ile w drodze sam je sobie upieczesz.
Nad którym akapitem Bartuli tak się błąkając trafiłem na sławetnego neandertalskiego chłopczyka? Nie pamiętam. Pamiętam tylko, że znów wyskoczył o zmierzchu z wysokich traw niedaleko od rodzinnej jaskini, wrzeszcząc przeraźliwie. Doszczętnie znudzony ołowianym językiem, co ściśle przylegał do rzeczywistości, chcąc zatańczyć z ołowiem, ze starymi oczywistościami, z „kawą na ławie” – na złamanie karku pędził do jaskini, krzycząc: „Wilk! Wilk! Wilk!”. Ale żadnego wilka nie było. Vladimir Nabokov powiada, że za tę grę chłopczyk dostał od rodziców potężne lanie. Lecz jakież to ma znaczenie, skoro w grze chłopczyka narodził się nieskończony i bezgraniczny teatr opowieści, sztuka inscenizowania słów? Wilka nie było, zdarzyła się tylko świetna, chwilowa iluzja, igraszka, tycia bajka, baśń krótkiego wrzasku. Owszem. Lecz czy w owej sekundzie iluzji rodzice chłopca nie poczuli lęku naprawdę? Czy to mało?
Paweł Głowacki