Powrót do Gdańska

Ostatnia aktualizacja: 08.09.2024 17:22
Dobrze będzie przeczytać jak najwięcej magii Schulza, a później ruszyć do kina. Iść, obejrzeć drugą odpowiedź Braci Quay na magię i znów dojść do prawidłowego wniosku, że jednak nie umie człek czytać. Nie umie, bo czyta jedynie tak, jak czyta się cokolwiek, czyli wszystko i wszystko jedno co.
Łosoś w górskim potoku
Łosoś w górskim potokuFoto: Bill Perry/Shuttestock

Rankiem obudziła mnie matka, mówiąc: - Józefie, Mesjasz jest blisko; ludzie widzieli go już w Truskawcu.

                                                                                                         Bruno Schulz


     Właściwie kiedy przepadł bez śladu? Chyba nikt nie pamięta. Kamień w wodę. Schował się w głębinie tak dalekiej, że sądzono smutnie, iż nie wróci już nigdy. Potem zapomniano nawet o smutku. Nic nie ocalało. Nie ma śladów. Ale oto on – jednak zjawia się z początkiem września w Wenecji, tuż pod lekko zmarszczoną taflą laguny! Gość Festiwalu Filmowego, zapewne wielka gwiazda aktorska, z balkonu ostatniego piętra arystokratycznego hotelu Ausonia Hungaria na Lido podziwiając przez lunetę rdzawy palec Kampanili na Placu św. Marka, ażurową kruchość Pałacu Dożów i ciemne łupiny gondoli somnambulicznie kołyszące się u nabrzeża Placu - przy dolnej krawędzi pola widzenia, na środku laguny oddzielającej starą Wenecję od wyspy Lido, dostrzega nagle najbardziej upartą rybę świata. Szarozielony grzbiet z czerwonawą płetwą rytmicznie wynurza się i niknie w słonych wodach.

     Jak dawno temu, raczej - jak niedawno, David Grossman w powieści „Patrz pod: Miłość” na zawsze ocalił Brunona Schulza od śmierci? W każdym razie 19 listopada roku 1942 – był to w Drohobyczu "czarny czwartek" – około godziny 11.00 SS-Scharführer Karl Günther dwoma strzałami w głowę zabił twórcę "Sanatorium Pod Klepsydrą". Grobu nie ma, cały cmentarz żydowski przepadł bez wieści. Ktoś jeszcze zdoła wskazać miejsce, choćby tylko mniej więcej? I da ktoś głowę za to "mniej więcej"? Skąd zatem brać pewność realności tamtego mordu? Może więc pomimo powieściowej iluzji Grossman jest jednak blisko prawdy, gdy wiele lat po roku 1942, na grzbietach zdań swego zmyślenia wywozi Schulza z Drohobycza kilka dni przed „czarnym czwartkiem”? Jak wyzna, pod nosem racjonalnych literaturoznawców i piewców rzetelności historycznej – szmugluje go aż do Gdańska. Tam, w porcie, Schulz nocą lub o zmierzchu skacze z pomostu do spokojnych wód zatoki i przyłącza się do ciemnej ławicy łososi, najbardziej w świecie upartych ryb o szarozielonych grzbietach z czerwonawą płetwą. Znika w gromadzie stworzeń żyjących w niekończącym się rytmie wiecznych powrotów, stworzeń, które, wiedzione polem magnetycznym Ziemi i pamięcią o smaku i zapachu słodkich wód swego urodzenia, co dwa lata wędrują cyklicznie z mórz w górę rzek, by złożyć ikrę i, jeśli przeżyją, wrócić w oceaniczne głębiny. A później znów… Suną tak w tę i we w tę, w górę i w dół, jak gdyby krążyły im w żyłach słowa łososia, który na stronach bajki Grossmana dołączył do ławicy w Gdańsku z początkiem listopada roku 1942. "Rodzaj sztuki, jaki mi leży na sercu, jest regresją, jest powrotnym dzieciństwem. Gdyby można było uwstecznić rozwój, osiągnąć jakąś okrężną drogą powtórnie dzieciństwo, jeszcze raz mieć jego pełnię i bezmiar – to byłoby to ziszczenie <genialnej epoki>, <czasów mesjaszowych>, które nam przez wszystkie mitologie są przyrzeczone i zaprzysiężone. Moim ideałem jest dojrzeć do dzieciństwa. To by dopiero była prawdziwa dojrzałość". Raz na dwa, trzy lata łososie dojrzewają podobnie. I podobnie wracają, by nie zapomnieć, kim są i skąd, albo aby wciąż od nowa sobie to przypominać.

     Bracia Quay, Stephen i Timothy, także wrócili. Po 38 latach od stworzenia kinowego arcydzieła, arcydzielnej odpowiedzi na oryginał - swojej lalkowej "Ulicy Krokodyli" Brunona Schulza – teraz stworzyli - zapewne trochę też na cześć filmu Wojciecha Jerzego Hasa, który uznają za genialny - stworzyli własne "Sanatorium Pod Klepsydrą" Brunona Schulza, amalgamat lalek i żywych ludzkich ciał. Wieczorem tego dnia, gdy wielka gwiazda aktorska zobaczyła rankiem w wodach laguny szarozielony grzbiet z czerwonawą płetwą, w Palazzo del Cinema pokazano na Festiwalu ów Braci powrót do Schulza. A nam pozostaje teraz - czekać. Może już niedługo "Sanatorium Pod Klepsydrą" Magików Quay zjawi się w Polsce, w końcu nadwiślańskie pieniądze są w ten film włożone, a do tego nadwiślańscy aktorzy w nim grają. Dystrybutorzy być może uporają się z logistyką przed końcem tego roku, w którym Jerzy Ficowski – pierwszy „archeolog” planety Schulz – gdyby żył, obchodziłby setne urodziny. I za tydzień, za trzy, tuż pod powierzchnią wody gdańskiego portu ktoś być może dostrzeże ławicę łososi. Albo choćby tylko jednego, wciąż na nowo zjawiającego się nad taflą i wciąż niknącego w głębinach.

     Jak będzie? Patrzę na kadry z filmów Prestidigitatorów Quay. Na niemy niepokój najprostszych rzeczy świata tego, detali niewartych funta kłaków, form rozczulająco byle jakich. Noga od krzesła w "Inventorium śladów". W "In Absentii" - ołówek między palcami kobiety, bez końca powtarzającej na kartkach tylko dwa słowa: "Kochany, przyjdź". Biała twarz lalki w "Próbach do wymarłych anatomii". Szklane, wiecznie otwarte oczy bez powiek w „Ulicy Krokodyli”. Pusty kubek i łyżeczka tuż obok powykręcanej przez czas dłoni lalki w "Stille Nacht". Kurz, blade światło w plastikowych oczodołach, rdza śrubek, szpilki, stare butelki, drut, ochłap świeżego mięsa, kopytko jelonka, krucha twarz człowieka. I jeszcze kropla ludzkiej śliny, w prologu "Ulicy Krokodyli" spadająca w otchłań czarnej skrzyni, co być może jest wehikułem czasu, lub, co na jedno wychodzi - toporną trumną. Jak zatem będzie w "Sanatorium Pod Klepsydrą"?

     Jedno pewne: nie ma szans na adaptację tandetnie powierzchowną, na animowane szkolne streszczenie fabuły, na atrakcje starozakonnej cepelii, na banalną, gdyż naskórkową wierność oryginałowi. Wydarzy się na ekranie dużo, dużo więcej niż tylko to, że młody Józef przyjedzie dziwnym pociągiem, z ojcem swym, Jakubem, a i bez niego pobędzie dni parę w dziwnym miasteczku, a później równie dziwnym pociągiem wyjedzie do swoich spraw w innym świecie. Nie tylko dużo więcej się wydarzy, lecz przede wszystkim - wydarzy się coś zupełnie innego, coś z zupełnie innej materii, i nie będzie to spektakularne. Czy w swych filmach odpowiadali na prozę Franza Kafki lub Roberta Walsera, czy na niepowtarzalną tajemnicę narracji Brunona Schulza, to w ostateczności obojętne, gdyż Bracia Quay posiedli ową rzadko spotykaną umiejętność czytania dna, najdalszego dna słów, zdań, akapitów – umiejętność łowienia milczących tam smaków i zapachów, zamarłych barw, ukrytych form, zdławionych brzmień, przyczajonych lęków.

     Myślę, że kiedy wędrowna ryba niebawem wróci do Gdańska, a powinna właśnie niebawem, bo z Wenecji nie jest przecież aż tak daleko – ucieszy to Ficowskiego. I dobrze będzie wtedy przeczytać "Sanatorium Pod Klepsydrą", i nie tylko to jedno opowiadanie, lecz cały, właśnie tak zatytułowany tom, i do tego jeszcze debiutanckie "Sklepy cynamonowe". Dobrze będzie przeczytać jak najwięcej magii Schulza, a później ruszyć do kina. Iść, obejrzeć drugą odpowiedź Braci Quay na magię i znów dojść do prawidłowego wniosku, że jednak nie umie człek czytać. Nie umie, bo czyta jedynie tak, jak czyta się cokolwiek, czyli wszystko i wszystko jedno co. Wniosek ten pierwszy pociągnie za sobą drugi, nieuchronny. Że należy wracać, niczym ciemne ławice, wracać lub przynajmniej próbować regularnie, cyklicznie wracać do sztuki czytania w genialnej epoce, kiedy fraza „Ala ma kota” była światem nie do ogarnięcia, przepastnym i przerażającym, a pomieszczonym zaledwie w trzech niewinnych słówkach. By się tam dostać, wystarczyło tylko długo, bardzo długo, jak najdłużej, aż do samego dna wpatrywać się i wsłuchiwać w trzy słówka.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton