Być może odrobinę niesmaczne i nadmiernie bombastyczne to było objawienie, być może był to złośliwy gest wyobraźni, chwilowo spuszczonej ze smyczy, ale nic zaradzić nie mogłem: w trzydziestej, może w czterdziestej minucie wyreżyserowanej przez Marcina Hycnara sztuki Neila LaBute’a „W mrocznym mrocznym domu” nagle pojawił się w mej pamięci detaliczny ruchomy portret redaktora Terlikowskiego. Musiałem przyjąć gościa. Bo przecież: Gość w dom – Bóg w dom. Więc przyjąłem. I zobaczyłem.
Wyraźnie zobaczyłem jak jednym okiem wielki ten warszawski moralista i katolik bada, czy redaktorowi Lisowi wyrosły już rogi i kopyta, drugim zaś kontempluje oślizgłą plątaninę czarnych węży, co wstrętnie sycząc wyłażą z ust feministycznej aktywistki Szczuki. Łypie tak sobie celnie redaktor Terlikowski, celnie i nieludzko, bo któż z nas potrafi patrzeć jednocześnie w dwie różne strony telewizyjnego studia, a oblicze jego wyraża to, co wyraża ciągle: lodowate skupienie egzorcysty, który za moment ogłosi nieuchronne: „Lisie - kapłanie ciemności, oraz ty, Szczuko - Westalko zła! Zaprawdę, powiadam wam, muszę was skarcić, muszę was wychłostać szlachetnym słowem, albowiem zboczyliście z jasnej ścieżki Pana Niebieskiego! Amen!”. Tak, to mi się objawiło nagle na seansie Hycnara i kolejny raz poczułem wielką ulgę, że Warszawa - daleko, że Terlikowskiemu może nie będzie się chciało do Krakowa zjechać, by nawracać zbłąkanych, czyli że mnie nie dorwie i nie wytknie, żem choremu wróbelkowi na Plantach nie pomógł, za co należy mi się siedmiodniowa chłosta. Tak jest - siedmiodniowa, a nawet siedmiodobowa – biczowanie non stop przez godzin 168.
Problem tkwi w przesadzie, w nadmiarze, w nachalności. Od dziecka lękam się dobroci nazbyt dobrej, oblepiającej, bezlitośnie roszczeniowej. Boję się szlachetności zbyt szlachetnej, moralności operetkowo moralnej, etyki w entej potędze, tudzież katolickich fundamentalistów, zwłaszcza w cywilu, choćby organistów i podtatusiałych ministrantów, co bardziej są papiescy od papieża oraz bardziej teologiczni od teologów nawet najpotężniejszych. Od zawsze się trzęsę na myśl o Krzyżowcach, zbyt malowniczo i szeroko wymachujących krzyżami, i na myśl o Jezuitach, którzy z troską o czystość wszystkich dusz poszli na nieludzką całość. Trzęsę się, bo mam pewność, że kiedy zbyt szlachetny szlachetny uczepi się grzeszku – choćby mego obojętnego przejścia mimo cierpiącego wróbelka – to nie popuści. Tak będzie międlił, tak będzie borował, piłował, wiercił, karcił, wytykał, przypominał i ucho twe katował słowem prawie świętym – aż padniesz. I nawet nie zauważy – tu sedna opowieści LaBute’a dotykam – że, owszem, padłeś, lecz nie pod ciężarem uświadomionego ci grzechu twego, lecz zwyczajnie - z nudów monstrualnych. Właśnie tak. Nadmiar nudzi, wszelki nadmiar, także, a może zwłaszcza nadmiar szlachetności. Nudzi, bo przesadzanie ze szlachetnością z czasem defrauduje szlachetność – zmienia ją w papier szlachetności. Jak kto woli – w odpustową sztuczność.
Z opowieścią LaBute’a „W mrocznym mrocznym domu” jest trochę jak ze scenografią seansu Hycnara. Na Scenie Miniatura Teatru im. Juliusza Słowackiego – trawa. Pomijając drewniane podesty – trawa wszędzie, nie tylko na scenie, także na ścianach, aż po sufit. Sterczący na środku pień monstrualny – cały w trawie. Murawa z góry na dół, z prawej do lewej, od Sasa do lasa i dokoła Wojtek. Gdy pojawiło się na scenie cudownie czyste, może nawet niewinne dziewczę (Karolina Kamińska), któremu za chwilę przytrafi się tutaj nieuchronna przykrość - spotkanie z ciemnością – byłem przez dziesięć sekund szczerze zdumiony, że jej rybaczki o krótkich nogawkach zrobione są z dżinsu a nie z trawy. Bo właściwie dlaczego nie z trawy, skoro w Miniaturze nawet ławki na widowni pokryte są darnią, łącznie z oparciami. Patrząc na rybaczki - skubnąłem źdźbło. Niestety – ewidentny poliuretan. I wiedziałem już: ta trawa jest sztuczna. Gdzieś od połowy godzinę i czterdzieści minut trwającego sensu Hycnara, słowa LaBute’a – też jakby poliuretan. Poliuretan szlachetności, a dokładniej – szlachetności szlachetności, która bezkompromisowo bezkompromisowo tropi zło zło w człowieku człowieku. Tym jest opowieść „W mrocznym mrocznym domu” – polowaniem na smołę w ludzkich duszach. Tropieniem czarnych traum dzieciństwa. Bezkompromisowym utworem bezlitosnego posokowca, bezkompromisowym i prościuteńkim. Jak każdy moralitet.
Oto bracia (Marcin Sianko i Grzegorz Mielczarek) się spotykają na podestach pod trawiastym pniem. Nie ważne, dlaczego. I dajmy już spokój trawie i drzewu. Istotne, że są razem i będą razem przez dłuższą chwilę. I że zaczynają z sobą „tańczyć”. Od słów banalnych i jasnych, od gestów obojętnych i ciepłych, przez coraz intensywniej mroczniejące słowa i coraz bardziej lodowate gesty – aż po czerń zupełną. „Tańczą”. Niespiesznie wyłazi z nich jad, gryzą się zdaniami, czułość miesza się ze wściekłością, zrozumienie z pogardą. Dławią ich stare obrazy z dzieciństwa, wraca dom rodzinny, nie jasny, nie święty, wraca widmo pedofilstwa, wraca tamten ból, tamto przerażenie, ale i tamten dziwny, wtedy nie do pojęcia, wcale nie straszny smak czułości nie dziecięcej. „Tańczą” tak. Do końca „tańczą” to ich stare Święto Ciemności Nie Do Zdławienia. To wszystko. Nie ma nic więcej.
Co to było w istocie? Psychodrama? Teatr psychoanalityczny? Terapia przez sztukę? LaBute to mormon, były mormon. Wychowany na najczystszych szczytach moralności, gdzie lampa naftowa jest lepsza niż pełna zła żarówka i z tych samych przyczyn w stajni nigdy nie zagości koń mechaniczny, a gości wyłącznie prawdziwy – LaBute, o czym w programie pisze Anna Burzyńska, bez wytchnienia demaskuje zło. A że wyczuwa jego obecność właściwie wszędzie – w prywatności, w intymności, w oficjalności, w świadomości, w podświadomości, w pamięci, w niepamięci wreszcie – to demaskuje je chyba bez przerwy. Bez wytchnienia, uporczywie, namiętnie, maniakalnie, aż do – znudzenia. Przy takim napięciu duchowym – sztuczna trawa w słowach pojawić się musi, nie ma rady. Musi nastąpić defraudacja ciemności. Gdy się czernią jako wielką przestrogą zbyt opętańczo wymachuje – zobojętnienie wobec czerni jest nieuchronne. Na całe szczęście - teatr nie kończy się na słowach, choćby nawet najszlachetniejszych, najsłuszniejszych. W teatrze chodzi jeszcze o to wspaniałe pytanie: Jak? Jak mówić, grać? Jakie gesty w jaką całość złożyć? Jak „tańczyć”? Na całe szczęście seans Hycnara to nie jest umoralniające kazanie byłego mormona. To jest pokaz wybornego aktorstwa. Powtórzę: zostawiam w spokoju pień, poliuretan i nawet szlachetnego szlachetnego LaBute’a. W istocie nie czepiam się tych, że tak powiem, wartości, bo teatr robiony z aktorów a nie ze sztucznej trawy jest dziś nie do przecenienia.
Zatem – oni, ci, co tak cudnie „tańczą”. Kamińska – delikatna, czysta w intonacjach, naiwna tą wzruszającą naiwnością dziewczęcia, które jeszcze nie wie, że może być, że na pewno będzie bardzo źle, już za chwilę, najdalej za tydzień. Sianko – świetnie, bo z iście aptekarskim umiarem usypujący na scenie coraz potężniejszą swą bezradność. No i Mielczarek... Nie wiem, skąd on to bierze, lecz gdy jest na scenie – zawsze jest tak, jak by nie był sam, jak by dwóch ich było, Mielczarek i Mielczarek, on i on ukryty. Nie chodzi o to, że ukryty czasem wyskakuje i wydziwia, nie chodzi o to klasyczne, przez Roberta Louisa Stevensona sportretowane rozdwojenie, czyli że Mielczarek raz jest doktorem Jekyllem, a po chwili - panem Hydem. Nie. Chodzi o to, że ten drugi jest tam, gdzieś w środku, jak plaster cienia pod skórą. Za jego sprawą cokolwiek Mielczarek gra – wściekłość, smutek, ból, zranienie, radość – to coś zawsze nabiera nieuchwytnej, wciąż umykającej plastyczności, nie pozwala się łatwo nazwać, nigdy nie jest konkretną, spiżową Tezą, raz na zawsze daną widzowi do wierzenia.
On zatem – taki. I Kamińska. I Sianko. Możliwe, że LaBute byłby smętnie zdumiony, patrząc na ich przez Hycnara rozkręcony „taniec”. Oto bowiem ułożył opowieść, co miała być mocarną przestrogą, oto, jak każdy rasowy moralista, na przykład Terlikowski, pragnął, bym heroicznie pochylił się nad pestkami zła we mnie, choćby nad pestką, co mi pozwoliła obojętnie minąć cierpiącego na Plantach wróbelka - a tu znienacka powstała na scenie ciemność tak smakowita, że się przy niej człowiekowi cholernie zachciewa żyć.
Paweł Głowacki