Zmęczone słowa. Od prologu, od pierwszej sceny. Słowa jak by nie jego, jak by nie przez niego ułożone, choć przecież nikt nie zaprzeczy, że to słowa Sławomira Mrożka, przez niego ułożone w zdania sztuki "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”, ostatniej opowieści jego życia.
IMPRESARIO: "Na początku damy im Goethego.”
ASYSTENT: "Słucham?”
IMPRESARIO: "W twoim przypadku Goethe nic nie znaczy. Ale wielu widzów jest już na tyle dorosłych, że będzie dla nich znaczył więcej, niż ci się wydaje. Przynajmniej jako antyniemiecki akcent.”
Antyniemiecki akcent? Czy ołowiany ten wic nie pachnie polską aferką sprzed kilku lat, aferką o "dziadka z Wehrmachtu”? I jeszcze cienkawy żarcik z upadku dramaturgicznej wiedzy w najmłodszym pokoleniu teatromanów. Śmiać się z tego? Coś sobie głęboko przemyśleć? Zatroskać się fatalnym poziomem nauczania?
Albo to – "Rusek” jako nadzwyczajnie lotna koda niesłychanie zabawnej wymiany zdań.
PROMETEUSZ: „Człowiek to brzmi dumnie.”
BISKUP: "No, powiedzmy...”
PROMETEUSZ: "Maksym Gorki to powiedział.”
SZATAN: "Kto?”
PROMETEUSZ: "Maksym Gorki. Rusek.”
I tak do końca. W 46 mikrych scenach, na 4 akty rozłożonych-monotonne kapanie słów. Owszem, czasem zdarza się w języku "Karnawału...” coś lżejszego, bardziej finezyjnego niż Rusek i Goethe jako antyniemiecki akcent, ale tylko czasem. I niekiedy, lecz tylko niekiedy, błyśnie w dialogu coś głębszego. Ile tego? Zmieści się w naparstku? W dwóch naparstkach? Czy Bogdan Ciosek "Karnawał...” Sławomira Mrożka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego wyreżyserował właśnie z powodu dwóch naparstków jasności? Czy z innego powodu? Dwa naparstki jasności. Nie za mało, skoro wokół aż taki ogrom kapania? A może chodzi tutaj o kłopotliwą miłość, o wierność wiodącą do zguby, o zbyt desperackie pojmowanie własnych powinności wobec ukochanego klasyka? Może powodem wystawienia "Karnawału...” w Warszawie i Krakowie, powodem wystawiania "Karnawału...” w przyszłości gdziekolwiek w Polsce, jest po prostu to i tylko to, że napisał go Sławomir Mrożek, a nie ktoś dużo mniejszy, albo zgoła nikt, choćby ja? No bo przecież nie uchodzi nie wystawić "nowego” Mrożka! Nawet gdy jest to Mrożek zmęczony!... Kłopoty ciała - nie uciekniemy od tego. Gdy rok, może dwa lata temu napisał na czystej kartce słowo „Karnawał” - był bardzo, bardzo, bardzo zmęczony. Tak.
Mieszanie medycyny, mieszanie kłopotów ciała ze sztuką zawsze jest ryzykowne, niekiedy bywa niesmaczne nawet, lecz w tym przypadku nie da się inaczej, gdyż kłopot ciała był śmiercią zdań. 15 maja 2002 roku Mrożek przeżył udar mózgu. Efekt? Afazja. W połowie frazy, co ją wtedy notował, nagle opuściły go wszystkie słowa i cała przeszłość. Wmyślić się w to. Oto temu, który przez życie prawie całe pisał bez przerwy, dzień w dzień, temu, który ma za sobą morze swych opowieści, temu, spod pióra którego wyszły tysiące stronic sztuk teatralnych, tysiące stronic prozy, tysiące stronic listów, tysiące stronic rysunków z napisami, tysiące stronic "Dziennika” i nie wiadomo ile tysięcy stronic notatek, których potężny kopiec spalił w podwórcu, gdy z nory Domu Literatów przy Krupniczej w Krakowie do Warszawy się wynosił, temu, który był permanentną narracją – w jednej zawrotnej chwili milknie język i czernieje pamięć. Tak, wmyślić się w to. A także w to, że możliwe, iż nic nie wiedział o tej potworności, bo nie było przy nim słowa "potworność”. Dokąd odeszły zdania i stare obrazy? Gdzie były? Co robiły jak ich nie było? Niepojęte.
A później – po "nieudanym samobójstwie”, jak nazwał afazję – długie niczym wieczność miesiące rehabilitacji, mozolne godziny odzyskiwania liter i kształtów przeszłości. I znów kartki i pióro w palcach, ponoć tysiące kartek, dzień w dzień zaczernianych i wyrzucanych do kosza, na których ciemny bełkot stawał się z czasem coraz mniej ciemny, aż wreszcie zaczął się obracać w zdania sensowne. Tym jest Mrożka autobiografia"„Baltazar” – zbiorem zdań na powrót porządnych. To świetnie! Pytanie tylko, czy język, który wrócił, rzeczywiście był tym, który 15 maja 2002 roku przepadł w połowie zdania? W każdym razie - "Baltazar” miał być końcem, ostatnią jego mową. Dalej miała być już tylko emerytura, spokojne czekanie w Nicei. Tak miało być, ale rok, może dwa lata temu Mrożek jednak odkręcił pióro i na pustej kartce napisał: "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”.
W pierwszej scenie IMPRESARIO oznajmia: "A więc tajemnica płci będzie naszym tematem, a reszta – resztą”. Reszta ta to karnawałowa impreza – bal gdzieś między ziemią i niebem, bądź piekłem i powierzchnią globu, albo po prostu w teatrze. Tu Mrożek czas stawia na głowie, tu żongluje anachronizmami, zawiesza moce śmierci, miesza ludzi z widmami, postacie mitologiczne z realnymi i literackimi, maski z twarzami. Tu postacie jego – IMPRESARIO, ASYSTENT, GOETHE, SZATAN, BISKUP, PROMETEUSZ, ADAM, LILITH, EWA i MARGHERITA erotycznymi gierkami się parają, a w tle, gdzieś za jeziorem śmierć się czai. Tak, grają – gadając. I to jest najsmutniejsze – marna jakość ich słów, zdań, dialogów, ich monotonna, kapiąca farsowość, ich taniość, ich sztubackość. Co z tym można zrobić na scenie? Jest lepsze pytanie. Czy w ogóle trzeba to obracać w ciało spektaklu?
Zmęczone słowa, osowiałe, ociężałe. Słowa spowolnione, powłóczące literami, senne, wypatrujące krzesła jakiegoś, ławki albo choćby tylko niskiego murku - żeby usiąść można było, odsapnąć, wody się napić, zetrzeć pot z czcionek. I ta w słowach ciągle wyczuwalna nadzieja, że jak już gdzieś przysiądą i dłuższą chwil posiedzą, to może doczekają, może usłyszą zbawienny głos boga literatury, który oznajmi, że już nie muszą wstawać, nie muszą iść dalej, mogą się zdrzemnąć, przez nikogo nie budzone. Taka jest natura słów "Karnawału...”, tak żyją jego zdania i jego intonacje, tak kapią jego rytmy. Czy koniecznie trzeba wszystko to niepokoić teatrem? Wśród prawie czterdziestu sztuk Mrożka jest, powiedzmy, dziesięć ocierających się o genialność. Czemu nie sięgnąć po jedną z nich? Po co ciągnąć na scenę Mrożka akurat zmęczonego, bardzo zmęczonego?
Nie wiem. Wiem tylko, że Ciosek został przy farsowości. Rozegrał "Karnawał...” tak, jak by to było "Okno na parlament”, "Czego nie widać” bądź jakieś inne "Mayday”. Wszystko na scenie jest – akuratne. Takie "w sam raz”, grzeczne, miłe, pensjonarskie – od sztucznej, plastikowej scenografii, przez ładne nutki i przyjemne kostiumy, po operetkową gestykulację i takiż sposób mówienia aktorów, których nie wymienię, bo wszyscy oni przez dwie godziny ucieleśniają w sumie to samo: ruchowo-brzmieniowy dowcip raczej do niczego nie zobowiązujący, bezpretensjonalny - od pewnego czasu sławny na polskich scenach dowcip dowcipny z powodu wrodzonej dowcipności docipnisia. A to ktoś zaczyna kuśtykać i stękać, bo go coś w kolanie strzyknęło, a to ktoś za genitalia się złapie, bo przed chwilą kolega go w nadzwyczajnie zabawnej scenie czymś tam w krocze rąbnął, a to ktoś cienko zaszczebioce, a to ktoś w samych majtkach się zaprezentuje, gdyż wczoraj opił się był i portki zgubił w okolicznościach niejasnych, no i jaja mamy jak berety z antenką... I tak to sobie kapie monotonnie, od wica do wica, od zdanka do zdanka. Kapie sobie – zupełnie o niczym.
Nie chcę, broń Panie Boże, pozostawić wrażenia, że "Karnawał...” w Teatrze Słowackiego to dno jakieś, pomyłka zupełna, totalna porażka i w ogóle skandal. Skądże znowu! To jest po prostu zwyczajna, nudnawa, przeciętna farsa w letniej temperaturze. Tyle że męcząca. Męczy zmęczonymi słowami Mrożka. Męczy? Źle powiedziane. Ona w istocie zasmuca, bo letniość jej i akuratność nie usuwają zmęczenia słów Mrożka, letniość i akuratność zmęczenie to uwyraźniają. Kto wie, może należałoby mówić nawet o czymś bliskim bólowi? Albo goryczy?
W każdym razie – "Karnawał...” Cioska można obejrzeć. Tragedii nie ma. Ale też jak nie obejrzysz – nic nie stracisz. Nie poczujesz pustki, nie wyśmieją cię, żeś ułomny, boś nie widział. Powiem więcej – ja, na ten przykład, nawet trochę zyskałem. Otóż - SZATAN ma świetne buty! Po premierze wziąłem od SZATANA adres sklepu. Jutro, najdalej po jutrze kupię sobie identyczne.
Paweł Głowacki