Dlaczego Aleksandra Adamska nie zagrała jednej z sióstr Prozorow? Czemu nie była Julią, Ofelią lub inną kobiecą postacią w którejkolwiek ze starych historii o miłości, błąkającej się w lodowatym świecie, który prowadzi zupełnie inną niż miłość partię, rozgrywa robra, gdzie czułość, skok serca, łza, cud dotknięcia ukochanej skóry znaczą tyle, co najmarniejsza blotka, powiedzmy – dwójka trefl? Ile jest w bibliotekach takich napisanych kobiet? Sto? Trzysta? Ile jest pełnych, wielkich, spójnych fikcji scenicznych, portretujących miłość, co żadnych szans nie miała? Ile jest jak mięso gęstych teatralnych opowieści o samotności uczucia? Czy Adamska koniecznie musiała być nużąco plakatową Jess, kobietą w żółtym płaszczu do połowy uda, która w finale plakatowego seansu o trudach miłowania w dzisiejszym, ach, jakże bezdusznym świecie, ach, jakże śmierdzącego pieniądza, wyznaje: „Wiem, wiem. Pierdolę.”?
Owszem - ma żółty płaszczyk świętą rację. Doceniam szczerość Jess, chwalę dzielność jej autorefleksji, lecz smuci mnie szczerości tej - jałowość. Przecież nie musiała tego mówić. To akurat było jasne od początku przedstawienia. Od pierwszych taktów „Miłości i pieniędzy” Dennisa Kelly’ego, wyreżyserowanego przez Iwonę Kempę dyplomu aktorskiego studentów krakowskiej PWST – wyraźnie słychać właśnie to, co tak celnie nazwała Jess. I nie tylko o mowę żółtego płaszczyka chodzi. Chodzi o papier, co się przez godzinę i kwadrans dobywa z gardeł wszystkich plakatowych postaci.
Piszę: „Jess”, albo: „żółty płaszczyk”, gdyż Adamska jako taka mało ma tu do rzeczy, zgoła nic. Z tych samych przyczyn powiadam: „plakatowe postacie”. Adamska i reszta studentów i studentek: Sandra Babij, Wiktoria Węgrzyn, Ewelina Przybyła, Karol Polak, Grzegorz Margas, Paweł Plewa, Mateusz Mirek – nie o nich mi chodziło, gdy cytowałem finalną językową tezę Jess. W końcu jeśli mają oni do scenicznego odklepania papier Kelly’ego, trudno żeby mówili Czechowem, Szekspirem, Wyspiańskim, Molierem lub choćby Zapolską. Chodziło i chodzi mi o samodzielną, nieusuwalną marność opowiastki „Miłość i pieniądze”, zwłaszcza zaś o to, jakim cudem Kempa – akurat ona, pani tak, zdawałoby się, nieprzemakalna dla wszelkiej maści nowoczesnych dyrdymałów postpostpostpostdramaturgicznych – zdecydowała się na reżyserowanie marności, i to z młodzieżą, która przecież walczy dyplomem o życie aktorskie. Niepojęte.
Oto scenek kilka. Kilka, może kilkanaście etiud cokolwiek kabaretowych, takich, ot, ogryzków, rozsypanych bez większego składu i ładu. Ogryzek – bełkot internetowych pogaduszek, ogryzek – kłótnia na cmentarzu, ogryzek – śpiewy chóralne i dyskotekowe tańce zbiorowe, ogryzek – rozmowa kwalifikacyjna, ogryzek – tani podryw w barze, ogryzek – scena zazdrości w szpitalu, dalej - inne jeszcze ogryzki, a w każdym miłość poniewierana przez bezduszne wymogi świata dzisiejszego, bo przecież trzeba dług bankowy zlikwidować, odegrać się na bogatym sąsiedzie lub do pochopności nakłonić pierwszy napotkany na wysokich krzesłach „towar”, trzeba po prostu się ratować, bo życie dzisiejsze to nie jest bajka, a miłość - może poczekać. Więc – wszelkiej maści molestowanie w ruch idzie. I molestują plakatowe postacie bliźniego swego, wysysają go, szantażują, instrumentalnie międlą szlachetne uczucia jego – a wszystko to gestami tandetnymi czynią, gestami jak cepy i językiem bez ustanku kraszonym semantycznym mięsem, bo tak się dziś mówi, proszę ja was, bo taki jest świat - ach, jakże bezlitosny, i takie czasy mamy - ach, jakże trudne dla miłujących się, szukających siebie, szukających ciepła, czułości, czystego dotyku. Na końcu zaś, w długim i wątłym jak sznurówka damskiego kozaczka na zimę monologu, Jess żuje na głos lity papier Kelly’ego, kartki sucho i na jedno intonacyjne kopyto szeleszczące truizmami o biednej samotności uczuć na dnie obojętnej ludzkości oraz nieludzkiego kosmosu. Po czym, słusznie zauważywszy, że „pierdoli” – kończy. Amen.
Przez ostatnie, powiedzmy sobie, dziesięć lat – ile ja podobnej nieudolności literackiej, na bezkompromisowość w odkrywaniu bolączek współczesności się topornie zgrywającej, w teatrze słyszałem? Ile już wybrzmiało takich płaskich, wielce troskliwych manifestów o terapeutycznym zacięciu, takich scenicznych plakatów, co nie mają ani początku, ani końca, ani środka, które nie są opowieścią, nie są pełnią, nie są rozwojem, a jedynie mniej lub bardziej bezładnym zlepkiem kolebiących się etiud estradowych, wymachujących prawdkami życiowymi z poziomu nastoletnich bywalczyń dyskotek, co to lubią piwo z sokiem oraz „mięsem” rzucić po każdym łyku? W ilu teatrach nadwiślańskich wieczór w wieczór dziej się to, co się dzieje w najświeższym aktorskim dyplomie krakowskiej PWST?
A dzieje się – pomijając już wszystko inne – głównie to, że nie dzieją się role. Nikt niczego nie gra, bo w istocie nie ma czego grać. Nie ma postaci, które są jakieś, z którymi los coś wyprawia, których życie jest niczym widmo światła - toczy się w sposób ciągły, bez dziur, od nieuchronnego początku, przez taką lub inną kulminantę, do równie nieuchronnego końca. Cały seans sobie kapie, więc i aktor jest kapaniem, i tylko czasem skapnie zeń coś ciekawego. To wszystko, co się dzieje. Nie ma postaci pełnych, są jedynie strzępy emocji, które się w żadną całość nie składają, jest tylko jakiś pokaz sztucznych aktorskich ogni – tu się zaśmieję, tu się zasmucę, tu malowniczą sinusoidę w powietrzu rączką nakreślę, tu łzę uronię, a tu sobie ryknę do wiwatu. To wszystko.
Naprawdę ciemny smutek seansu Kempy – paradoksalnie jest to też Kempy świetną zasługą - na tym polega, że ze strzępów aktorstwa, co je mimo konieczności gadania papieru Kelly’ego studenci z siebie dobywają – zwłaszcza smakowita Adamska, i jeszcze Polak w ogryzku, w którym jest lekko na umyśle upośledzonym podrywaczem barowym - widać wyraźnie, jak smakowite role mogliby podopieczni Kempy stworzyć, gdyby inne słowa, inne zdania, inne opowieści były im dane do ucieleśnienia. Niestety – dostali, co dostali. Z fuzji tej – ich talent niewątpliwy plus w kilkunastu nudnych ogryzkach fatalny brak opowieści – powstała przeciętność. Sceniczne ni to, ni sio. Trochę śmieszna letnia godzinka banałów o miłości w trudnej epoce internetu, podobna do stu innych takich godzinek, podobna i podobnie jałowa.
Starszy jegomość, lekko siwiejący i szalenie elegancki, co po „Miłości i pieniądzach” w ogonku do szatni stał przede mną, szepnął swojej żonie: „Przydałby się, bardzo by się szkole teatralnej przydał porządny kierownik literacki”. No i jak tu nie wielbić mądrości starszych panów! Jasne, że przydałby się, i nie tylko porządny, ale nade wszystko - bezlitosny, nawet potwór z batem w garści, batem do batożenia cudactw postpostpostdramaturgicznych. Tak właśnie! Potworny kierownik literacki potrzebny od zaraz, bo lepszy jest źle przez studentów zagrany Czechow niż studenckie pokazy cyrkowe na kanwie pustych kartek.
Paweł Głowacki