Umierał, czytał „Geparda” Giuseppe Tomasi di Lampedusa, był w siódmym niebie. „Cudowna rzecz – pisał do matki 22 kwietnia 1960 roku, na niewiele ponad rok przed chwilą, w której rak zgasił jego mózg – krótka powieść, na niecałych 300 stronach jest CAŁE życie, cała filozofia życia, podana z jakimś dobro-gorzkim uśmiechem i cudownym, cieniutkim dowcipem, z tym esprit, który jest jak wino – nie wytwarza się w jednym pokoleniu i w byle jakiej klasie społecznej. Po przeczytaniu tej książki chodziłem szereg dni jakby przykryty welonem tiulu, ciężko było się wymotać z tego jakiegoś przedziwnego czaru, spokoju, piołunu i uśmiechu.”
Umierał bez pośpiechu, co nie było jego zasługą. Jego zasługą był jedynie brak złudzeń. Nie dziwota – on nigdy, w żadnej sprawie nie serwował sobie tanich pocieszeń, nigdy od niczego nie odwracał głowy, przed niczym nie spuszczał wzroku, przy niczym nie milkł. Kilka lat trwało odchodzenie. Najpierw musieli mu wyciąć plaster mięsa z okolic krzyża, nie mały plaster – 15 cm średnicy. Nazwał go „kotletem pożarskim”. Tak to się zaczęło, po czym poszło, jak zazwyczaj idzie. Druga operacja – odjęcie „całego łańcuszka gruczołów”. Po niej powie sobie: „Tym razem już wyraźnie i otwarcie zacząłem się liczyć z możliwością śmierci. I dzisiaj się z nią liczę. Trzeba by cudu...” Nie zdarzył się cud. Gruczoł pod lewą pachą spuchł nieprawdopodobnie. Jest 9 czerwca 1959 roku, w dzienniku zapisuje: „A więc jednak. Pojutrze operacja – trzecia runda meczu bokserskiego. (...) Czuję się jak salami – po plasterku. Kupiłem w południe flaszkę whisky „Canadian Club” (nie znoszę szkockiej, lubię ten słodkawy smak kanadyjskiej) i dobrze mi. Na tamtym świecie nie można się zalać. Smutne to – życie pozagrobowe bez whisky. Niech to szlag trafi.” I jeszcze: „Widocznie nie jestem zupełnym amatorem-pisarzem; w tej chwili to co mnie najbardziej pochłania, to skończyć moją sztukę.” Sztukę? Teatralną sztukę? Po jej ukończeniu doniósł Tymonowi Terleckiemu: „Całość jest afirmacją życia, tego tutaj, teraz, ale trudno co innego afirmować stojąc nad grobem (w cieniu grobu)”. A trochę później zaczął pisać „Zmierzch”, ogromną powieść na ostateczne „do widzenia”, lecz zostawmy to.
Sztuka? Sztuka teatralna? Umiera bez pośpiechu i by się pożegnać – wybiera ten ascetyczny, kompletnie mu obcy gatunek? On - Andrzej Bobkowski - który gdyby żył, kilka dni temu, 27 października 2013 roku obchodziłby setną rocznicę urodzin, sięga po kartkę, zapisuje tytuł „Czarny piasek”, kleci listę bohaterów i zaczyna mozolnie notować ich wypowiedzi, raczej krótkie, raczej surowe? On - i tylko to pod piórem jego, nic więcej? On, prozaik doskonały, opowiadacz z wielkiej bożej łaski, czekając na swój koniec – sięga po formę, która jest suchą grą dialogów - marszem zdań prościuteńkich - grą od czasu do czasu podpartą żałośnie płaską, bezosobową, wręcz przedszkolną intonacją didaskaliów? On – i żadnych wielkich okresów zdaniowych, żadnych obrazów, namacalnych jak ciało, żadnych semantycznych tańców? On – i bieda słów w potężnych zwałach przemilczeń? Tak, bieda słów, bo przecież nikt nie jest aż tak głupi, by się w pisaniu sztuki scenicznej z nieogarniona obfitością Szekspira ścigać. Bobkowski – i na własne życzenie pióro na uwięzi?
Jego opowiadania z tomu „Coco de Oro”, jego późne, rwane zapisy w dzienniku, tysiące jego puszystych listów, a zwłaszcza 700 stronic legendarnych jego „Szkiców piórkiem”, tworzonych we Francji w latach 1940-1944. Przecież wszystko to jest zawrotnym tańcem języka, pulsowaniem zdań zdumiewająco zapętlonych, bajaniem czystym, niczym nie skrępowanym, narracją, która sama siebie sobą karmi, prozą dojmująco sensualną, prozą zmysłów. „Jestem cały wzrokiem”, powiada i pisze: „Godziny między zachodem a zapadnięciem zmroku są godzinami bez kolorów: na co spojrzysz, wszystko ma ten sam odcień popielatobiały, mglisty jak spłowiała akwarela”. Jest słuchem. „Czasem w salonie siedzi Robert i pisze listy. Chowam się za pianinem i słucham skrzypu pióra po papierze. W zupełnej ciszy wokoło dźwięk ten ma w sobie coś zupełnie nieziemsko uspokajającego”. Jest dotykiem. „Te stare, grube jedwabie są wprost miękkie i soczyste, jak grube liście. Ukradkiem zbliżałem się do nich i brałem je w rękę, rozkoszując się dotykaniem tych resztek dawnej świetności”. Jest węchem. „Zanotować w notesie: zapach gorącej czekolady w słonecznym pokoju o 9-ej rano, otwarte okna, z których wpada ten specjalny chłód, jaki jest tylko przed upałem”. Jest smakiem. „Zlizywałem z warg słoną wodę i miałem ochotę na coś słodkiego”. Jest wreszcie i mieszaniną zmysłów. „Tutaj piękno jest: jest na talerzu, jest tak uchwytne, że jem jajka, szpinak, księżyc, morze, sałatkę z pomidorów, fasole i oblizuję się”. Po co tak falującym opowieściom krótka smycz sztuki teatralnej?
Tymon Terlecki powiada: „Był w Bobkowskim urodzony dramatopisarz”. Dokładnie odwrotnie. Był w nim urodzony trup dramatopisarza. Biedny, biedny „Czarny piasek”, trzy akty niezdarnie powtarzające czechowowską powłóczystość. Gdzieś w Gwatemali, dla której Bobkowski porzucił kostniejącą po wojnie Europę, czterech panów i dwie kobiety – gadają sobie niespiesznie w upale. Jest trochę o rezygnacji, o fiaskach, jest trochę o miłości, co żadnych szans nie miała, jest tez o przeszłości. Ktoś się upija, kogoś coś boli, za kulisami ktoś zabija murzyna, a na końcu ktoś wyjeżdża, chyba na zawsze, więc jest pożegnanie. I tak mruk trwa przez akty trzy, kraszony sentencjami kłopotliwie łzawymi. Ktoś na przykład recytuje: „W życiu wszystko kipi, a gdy wykipi, to na dnie zostaje zwyczajny banał... powieść dla kucharek”. Albo to: „No i dochodzę do wniosku, ze uciec od banału życia, od płaskości wszystkiego, możesz tylko wtedy, gdy go zaakceptujesz”. I jeszcze: „Widzisz – we mnie coś przepaliło się. I teraz cicho opada... jak ten czarny piasek, po wybuchu wulkanów... Daj temu osiąść spokojnie...” Cytować dalej? Wchodzić w szczegóły?... Po co Bobkowskiemu potrzebny był teatr?
Powieści świata całego, poematy, nowele, opowiadania. Ich czytanie to jest za każdym razem uruchamianie małych, chwilowych zmartwychwstań. Zrobione ze słów widma nabierają pod czytającym okiem ciała, barw, miękkości lub twardości, zaczynają chodzić, mówić, kochać lub gardzić, żyć po prostu. Ze sztukami na scenę, z teatrem w ogóle, jest podobnie, tyle że o wiele intensywniej. Dionizos, od którego udawanie sceniczne się zaczęło, dwa razy się urodził. Jego matka, Semele, poroniła. Nie ważne, dlaczego. Poroniła, jednakże ojciec – Zeus – wszył sobie trupka w udo i po kilku miesiącach Dionizos powtórnie przyszedł na świat, drugi raz narodził się – z uda. I tak już zostało. Wciąż od początku pojawiał się na świecie na chwilę i wciąż znikał. Trzeba mówić, gdzie był, gdy go tu nie było? Hamlet i legion innych napisanych widm – one wieczór w wieczór przyłażą na sceny i trwają przez chwilę, w cudzych skórach, cudzych głosach, cudzych gestach, ale są bardzo realnie, o wiele realniej niż widma tylko czytane. Czy Bobkowski ulepił „Czarny piasek” w nadziei na takie swoje kiedyś, gdy go już nie będzie, istnienia chwilowe, bardzo krótkie, ale przecież powtarzalne?
Nie wiadomo. Nie będzie wiadomo. Pewne jest tylko to, że gdy umierał bez pośpiechu – czytał „Geparda” Giuseppe Tomasi di Lampedusa, opowieść o bezpowrotnym wystyganiu starego świata, i był w siódmym niebie. Być może grał tu rolę fakt, że Lampedusa tworzył „Geparda”, gdy na raka płuc umierał bez pośpiechu, choć na początku martwiło go jedynie to, że jakoś ciężko, coraz ciężej jest mu oddychać? Bobkowski może wyczuł to w niekończących się frazach Lampedusy, co są jak popioły? Myślę, że ukoił go ciemny spokój „Części siódmej”, w której umieranie księcia Saliny, głównego, zachwycającego widma „Geparda”, jest niczym wolno zapadający zmierzch. I zapewne zachwycił się goryczą finalnego akapitu powieści, kiedy to Concetta, fatalna córka księcia, po jego śmierci sprzątając dom – każe wyrzucić wypchanego psa, co wabił się Bendicò i wieki temu był ulubieńcem starego Saliny. Bo całkiem zjadły go mole i pełno w nim kurzu.
„Kiedy resztki psa wynoszono z pokoju, szklane oczy wpatrzyły się w nią z pokornym wyrzutem przedmiotów, które się usuwa, które chce się pozbawić istnienia. Parę minut później to, co jeszcze zostało z Bendicò, wyrzucono do tego narożnika dziedzińca, gdzie codziennie przyjeżdżał śmieciarz; podczas lotu z okna jego kształt przybrał na chwilę dawną postać – można było zobaczyć tańczącego w powietrzu czworonoga z dużymi wąsami, którego podniesiona przednia prawa łapa zdawała się komuś wygrażać. Potem wszystko spoczęło w pokoju, obrócone w garstkę sinego prochu”.
„Czarny piasek” raczej nie będzie grany. Przetrwa tylko Bobkowski pochylony nad portretem końca wypchanego psa, który jest portretem końca każdego świata.
Paweł Głowacki