Gdzie stanie? Poza, czy wewnątrz? A właściwie – gdzie już stoi? Bo przecież już tworzy, zapewne nie od wczoraj, swoją sceniczną wersję „Kosmosu”, swą odpowiedź na odległą opowieść Witolda Gombrowicza. Krzysztof Garbaczewski. On, owszem, lecz – on tylko jako przykład. Rozkręca się z wolna teatralny sezon, wielu na wielu scenach wyreżyseruje wiele dzieł starych, utworów dramatycznych i nie dramatycznych, wiele niedzisiejszych, nieuchronnie milknących, kruszejących intonacji, metafor, tonów i przy każdym z tych wielu postawić można identyczne pytanie, lecz niechaj będzie to Garbaczewski.
Jak się ustawił wobec "Kosmosu"? Zamarł na zewnątrz, daleko od słów odległej opowieści? Wybrał trwanie w iście boskim dystansie i jak to ma w zwyczaju, on i wielu innych – z oddali karci tekst Gombrowicza demiurgicznymi gestami, obnaża jego niedzisiejszość i surowo dekomponuje go, by mu totalną dzisiejszość nadać? A może jednak - wszedł do środka? Z butami w ręce, na palcach, ostrożnie, po cichu – wsunął się w „Kosmos” i nic nie tracąc ze swego sławetnego krytycyzmu - wtulił się w język, który jest przecież najpotężniejszym bohaterem Gombrowicza, stworem nieogarnionym, bez którego "Kosmosu" nie byłoby wcale? Nie byłoby, gdyż - jak uczył Roland Barthes, mówiąc o istocie opowieści każdej - to, co się w opowieści zdarza naprawdę, jest tylko samą przygodą mowy. Gdzie zatem stoi Garbaczewski i gdzie stał będzie na premierze? Poza powieścią czy w powieści? W którymś z tych dwóch miejsc stać musi, bo przecież nie sposób w obu jednocześnie.
Logika wyklucza takie sterczenie naraz tu i tu. A ten sam Barthes wyznał: "Nie można być jednocześnie w języku i poza nim". W 2015 umknęła okrągła, setna rocznica jego urodzin. Przykre to trochę, przykre i poniekąd nieuchronne, bo w końcu w 2015 wybiło kilka krągłych dat kantorowskich, na czele z setną rocznicą urodzin twórcy "Wielopola, Wielopola". W takim cieniu zawsze coś umyka. W 2016 jest jeszcze bezwzględniej – czterysta lat temu zmarł William Szekspir. W tym cieniu umyka wszystko. Lecz jednak czarny tom jakimś dobrym cudem wyskoczył nagle z półki, wyskoczyła Rolanda Barthesa książka "Roland Barthes". Fantastyczna jego gra z sobą, z pamięcią, z tobą, ze mną, ze słowami, z fotografiami, z fikcją i prawdą, z labiryntem języka wreszcie, i jeszcze z... Nie do ogarnięcia jest to pajęczyna fantastyczna, utkana głównie z ogromnej ilości fragmentów, detali, szkiców, notatek. Nie czas i miejsce, by o tomie tym mówić. Niech wystarczy, że Barthesa zdumiewająca powieść-nie-powieść, którą ktoś (możliwe, że sam Barthes, lecz nie mam pewności) nazwał „tekstem dryfującym”, poniekąd przypomina zawrotna grę "Oryginału Laury" Vladimira Nabokova – grę tego wielkiego tomu resztek po ostatniej powieści, której Nabokov nie zdążył dokończyć, teatr zbioru osamotnionych fraz, notowanych na bibliotecznych kartach, seans mrowia słownych dotknięć, które nie doczekały się już ciągów dalszych, uzupełnień, niczego, co by je zlepiło w całość litą. I niech wystarczy tylko jeden z tej Barthesa gry wyjęty fragment, akapit zatytułowany "Rozkładać/niszczyć".
"Załóżmy, że historycznym zadaniem intelektualisty (czy też pisarza) jest dziś utrzymywanie i akcentowanie rozkładu mieszczańskiej świadomości", powiada Barthes. Nie tylko o pisarza chodzi. I nie tylko o świadomość mieszczańską, a o cokolwiek, co wedle prawideł czasu i własnej tymczasowości – kończy się nieuchronnie, stygnie, kruszeje, zamiera, z wolna obracając się w próchno. By móc akcentować to, co nieuchronne, trzeba być wewnątrz nieuchronnego wystygania, wyznaje Barthes. Tak właśnie. Jeśli już burzyć, to należy "burzyć, kruszyć, rozbijać od środka, niczym kostkę cukru rozmoczoną w wodzie". I dalej: "Rozkład przeciwstawia się więc niszczeniu: aby zniszczyć mieszczańską świadomość, trzeba się od niej oddalić (...). Niszczenie oznaczałoby na dobrą sprawę przywrócenie mowy, której jedyną cechą jest zewnętrzność: zewnętrzny i nieruchomy – taki jest dogmatyczny język." I jeszcze: "Aby niszczyć, trzeba chcieć odskoczyć. Ale odskoczyć gdzie? Do jakiego języka? W jakie miejsce złej wiary?" I wreszcie wielki finał fragmentu: "Tymczasem rozkładając, godzę się na towarzyszenie temu rozkładowi, na stopniowy rozkład samego siebie: wpadam w poślizg, chwytam się i unoszę". Rozkładać, to być wewnątrz. Niszczyć, to stać na zewnątrz. Takie bycie w środku jest formą cierpkiej czułości. Takie stanie z boku to tylko sterczenie w odległości nie przekraczającej rozmiarów karcącego bata, to znaczy - rozmiarów zawsze płaskiego, nieruchomego, dogmatycznego języka. Kończy się kruchy fragment Barthesa. Pozostaje pytanie o teatr. Na przykład - o Błaznów u Szekspira. Czy któryś z nich był kiedykolwiek na zewnątrz opowieści Szekspira? Czy uciekł któryś?
Sam siebie bawię wyssaną z palca bajką, w której drobiazg "Rozkładać/niszczyć" Barthes na bibliotecznej fiszce kreśli po lekturze "Króla Leara", "Trojlusa i Kresydy" oraz oczywiście "Hamleta". Od dziecka fascynował Barthesa teatr, ta ciemna gra iluzji z realnością. Jako chłopczyk święcił w szkolnej trupie aktorskie tryumfy, potem zaś, kiedy zostały mu już tylko słowa – pisał o labiryntach teatru. Jego praca maturalna dotyka tajemnic tragedii greckiej. Bez jego esejów – światy Racine’a i Brechta byłyby dziś trochę inne, może mnie przepastne. Nie mógł nie znać Szekspira na wylot, nie mógł nie wielbić jego Błaznów, tych bezlitosnych, czułych towarzyszy światów rozpadających się nieuchronnie, tych ciemnych facecjonistów, akcentujących trupie stygnięcie rzeczywistości. Czy któryś z nich kiedykolwiek stanął naprawdę na zewnątrz, by niszczyć to, co opuścił?
Żaden z Błaznów Szekspira żadnego ze światów Szekspira nigdy nie opuścił przed ostatnią kurtyną. Dlatego Błazny te prześwietne są tak boleśnie dojmujące. Żaden nie wyszedł z opowieści, nie opuścił języka, intonacji, smaku, metafor, nie uciekł z wnętrza, by na zewnątrz stanąć, gdzieś daleko od krawędzi opowieści, i stamtąd – karcić wielkopańsko, batożyć, demaskować, kompromitować i wreszcie miażdżyć z pyszną, pretensjonalną miną Wielkiego Czyściciela, uwalniającego świat od głupich, wiekowych, ledwo dyszących gratów. Każdy był nieuchronnemu rozkładowi wierny aż do finału. Każdy zostawał w środku, wtulony w rozkład, by tutaj, jako ingrediencja rozkładu – ukazywać go, dotykać go czule, kłóć słowami, może i pocieszać chłodno. Każdy wpadał w ten barthesowski niespieszny poślizg, chwytał się zdania i się unosił do frazy następnej, do kolejnego gestu, kolejnego milczenia. A później, w finale, wraz z opowiedzianym przez Szekspira światem - przepadał bez pretensji, że trzeba było przepaść, że nic nie dało się zrobić. Taki jest kolosalny Błazen w "Królu Learze". Do końca blisko bezsilnej wściekłości oszalałego starca już na amen bez korony. Taki jest w "Trojlusie i Kresydzie" kulawy Tersytes, wirtuoz językowego szamba na dnie moralnego szamba Wojny Trojańskiej. Do końca wtulony w zgniliznę, do której z lubością dokłada samego siebie. Nawet Yorick, choć go przecież nie ma – jest. Bardzo jest - wewnątrz "Hamleta". Wydłubana z grobu, trzymana przez Księcia w dłoni czaszka Yoricka ma boleśnie realny ciężar. I potężnie gorzka jest tu i teraz dla Księcia pamięć o niegdysiejszej Yoricka ironii, subtelnej i zawsze bezradnej.
Błazny Szekspira! Błazny zawsze w środku opowieści, języka, intonacji, wtulone w upadający światek. A sam Szekspir? Czy z nim i baśniami jego mogło być inaczej? Czy mógł stawać poza nimi? Kim by wtedy był? Ambitnym publicystą, udającym ambitnego artystę teatru? Może Garbaczewskim, który swego "Hamleta" sklecił stojąc z boku, daleko poza językiem "Hamleta" Szekspira?
Pytań o Garbaczewskiego i "Kosmos" Gombrowicza lepiej nie powtarzać. Zwłaszcza, że w istocie są to pytania o teatr w ogóle, o to, jaki on będzie w tym sezonie i w kolejnych. Tak, lepiej siedzieć cicho. Bo nie daj Bóg ktoś się wyrwie ze szczerą odpowiedzią i na premierę leźć nie będzie po co.
Paweł Głowacki