A wtedy jakiś pan, siedzący obok, w szalonym popłochu skoczył na głowę damie, siedzącej poniżej, ta zaś poniosła i wskoczyła na plac, unosząc go na sobie całym pędem. Grzmot oklasków rozległ się wśród widzów. I na tym zapewne by się skończyło. Ale...
Witold Gombrowicz "Filibert dzieckiem podszyty"
Naprzeciwko biblioteki, w gmachu Małopolskiego Ogrodu Sztuki w Krakowie – teatralne przedstawienie.
Druty. Druty i postacie w cieniu drutów w oczy się rzucają, gdyż kiedy wchodzimy na widownię, opowieść najwyraźniej już trwa, choć chyba jeszcze się nie zaczęła, albo też jeszcze się nie zaczęła, mimo że poniekąd już trwa.
Druty zatem. W gigantycznej przestrzeni – długie druty, rozpięte pionowo, od rozległej podłogi, do rozległego sufitu hen, wysoko. Długie druty w czterech grupach, po cztery druty w każdej. Dodać po dwa – i można byłoby myśleć, że to znaki czterech gitar Polifema, ustawionych na sztorc. Niedaleko od czterech grup długich drutów pionowych – w czterech grupach krótsze i cieńsze druty rozpięte poziomo. Czyli na czterech blatach coś jakby skrzypce, również niecodziennie spore. Nie całe skrzypce, a tylko struny tworzące sklepienie wypukłe, jak to w skrzypcach bywa ze strunami. Oczywiście da się też dostrzec smyczki w dłoniach postaci. Nad grupami drutów krótszych – partytury muzyczne. Na ścianach pod sufitem – okrągłe ekrany. Na nich "rzucane" będą postacie działające w dole, "rzucane" będą postacie oraz tajemnicze, pulsujące wykresy tajemnic tajemniczych bardzo, szalenie wręcz, aż tak tajemniczych, że kto wie, czy nie najtajemniczejszych ze wszystkich najtajemniczejszych. Centrum sceny to basen płytki. Ciemna, groźna w nim ciecz. Basen płytki i okrągły, jakby echo kolistych ekranów. W jednym w rogów hali – perkusista w stosie perkusyjnych instrumentów. W rogach po przeciwnej stronie stosu perkusyjnego – dwa stanowiska technicznej, multimedialnej obsługi. Kobieta na stanowisku pierwszym, mężczyzna - na drugim, oboje w sinawej poświacie laptopów. Czy techniczna obsługa weźmie udział w grze? W sumie powinni, gdyż kobieta i mężczyzna są na placu gry. Zatem? A może okaże się, że wedle teatralnej mody ostatnich lat, obsługi technicznej, która jest na scenie, w istocie nie ma na scenie, bądź też nie ma jej na scenie, choć zarazem na niej jest, który to cud istnienia połowicznego w ostateczności pozwoli dojść do wniosku, że obsługa zagra, albo i nie zagra, lub też nie zagra, ewentualnie grając. Jedno pewne: zaczynają. Zaczynają, choć przecież zaczęli, zanim zaczęli, bo grali, kiedy my na widownię wchodziliśmy.
Starszy pan z brodą, ale za to na bosaka; starszy pan o głowie łysej; młody pan niezwykle długi; młodzian o twarzy chłopczyka; młodzian zapałczano chudy; niewiasta w czarnych szatach z kapturem; wreszcie kobietka posągowa, którą lekki obyczaj najwyraźniej zafascynował, posągowa kobietka w nęcącej bieliźnie i o włosach niczym grzywa lwa, któremu puściły nerwy. Grali, zanim zaczęli, a teraz dalej grają, dokładając do nut zdania. Smyczki suną po krótszych drutach, brzęczą nuty najtajemniczejsze, ktoś smyczek odkłada i mówić zaczyna, chodząc, stojąc lub siedząc, falują zdania jakieś ogromne, spadają słowa spiżowe, słowa o intelekcie, zagadkach muzyki, miłości... Bosy z brodą recytuje głosem drżącym, spanikowanym... Chłopczyk w basenie się tapla, spodnie spuszcza i wypina się, czerń wody białym zadem kontrapunktując... Znów smyki na krótszych drutach... Pan łysy pokazuje znieruchomiały smutek... Posągowa ruchem wężowym okrąża scenę, piersi z biustonosza wyłuskuje, pan łysy nie reaguje... Pan niezwykle długi niezwykle gromko coś głosi... Ktoś na kolana pada i szepce coś... W głośnikach chyba fuga, lecz pogruchotana, ot, Bah, bo nie Bach... Młodzian pływa w basenie... Perkusista grzmoci... Zapałczano chudy turla się, okutany szatą całą w samotnych oczach szeroko otwartych... I wszyscy wciąż coś mówią gigantycznie mądrego, mruczą lub krzyczą... I naraz w dłoniach ich jakieś świecące kije się zjawiają... Pan niezwykle długi długie druty szarpie... I znów smyczki suną po krótszych drutach... Obsługa techniczna coraz intensywniej sina... Perkusista w uniesieniu... Gęste dymy nagle wprost z sufitu... Gonią, stoją, mówią... Coś o Oświęcimiu, coś o kaczyzmie, coś o Hermannie Hessem... O muzyce, odpowiedzialności, indywidualiźmie i społeczności, miłości udanej i nieudanej... I znowu... Smyki... Druty... Oczy... Słowa... Nerwowy lew... Kaptur na głowie... Kaptur z głowy... Smętny łysy... Dygoczący brodaty... Groźny długi... Słowa... Dymy... Wykresy... Czarna woda... Goły zad... Świetlne kije... I znów... Dokoła Wojtek... Gigantyczny gotyk języka, myśli, diagnoz, pouczeń, znaków scenicznych... Druty, smyki, druty, smyki, druty, smyki... Słowa, dymy, słowa, dymy, słowa, dymy... I wciąż... I raz jeszcze... I znów... I nagle jeden z długich drutów dosiada pana długiego, krzyczy "Wiśta wioooo!", dźga boki jego ostrogami i rusza z kopyta... Naprawdę?
Dowcip nie tkwi w pytaniu, czy ostatnie to cudactwo – pręt dosiadający człowieka - zdarzyło się naprawdę, lecz w ponurej oczywistości, że nikogo by cudactwo takie nie zdumiało. Gdyby długi drut dosiadł długiego pana i galopem krążył wokół sali, gdyby basen połknął bosego z brodą, albo gdyby oczy zapałczanego wyszły z jego oczodołów i dołączyły do oczu na szacie zapałczanego – tutaj, w tak kabaretowym stężeniu nie wiadomo czym nawiedzonej dziwaczności scenicznej – a tym jest seans "Szklane paciorki. Gra. Rozpoznanie", który Małgorzata Warsicka skleciła ze strzępów "Gry szklanych paciorków" Hermanna Hessego, z drobin jego biografii, z czegoś tam jeszcze – nikogo by te i podobne rodzynki nie zdumiały. Że oto niedokładnie powtarza się cudowna groteska starej opowiastki Witolda Gombrowicza – nikt by nie zauważył. Lecz nie powtórzyła się, bo znienacka zabrzmiała czystość.
W finale "Burzy" Szekspira znika wszystko: wichry, sny, ludzie, ludzkie usiłowania, drzewa, duchy nawet. To jest chwila doskonałego uspokojenia. Zostaje jedynie ostatni monolog Prospera. Kryształ. Ile jest do końca dzieła Warsickiej, kiedy bosy brodacz nieruchomieje i nucić zaczyna starą, doskonałą pieśń? Nie jest operowym śpiewakiem, lecz to nie szkodzi. Wzruszająca jest jego pokorna bezradność. Śpiewa "Dwoje niebieskich oczu" – ostatnią, czwartą pieśń ciemnego cyklu Gustave’a Mahlera „Pieśni wędrującego czeladnika”. Mruczy o wędrowaniu bez końca, o miłości nieudanej, o niemożności zapomnienia. I wtedy znikają druty, znika basen, znikają ekrany, dymy, poświaty, smyczki, świecące patyki i reszta metafizycznej kakofonii. Brzmi kryształ ponad stuletni, trwa doskonałe uspokojenia, teatr wraca na minutę, może na dwie. To wszystko.
Przypominają się wtedy słowa Hessego o epoce dzieciństwa, o rodzinnym domu, zdanie, które Warsicka może sobie poczytać w bibliotece naprzeciwko Małopolskiego Ogrodu Sztuki. "Tam blisko siebie przebywała wiedza i baśń". Dwie te intonacje identycznie blisko siebie przebywają w "Grze szklanych paciorków", ostatniej, pożegnalnej powieści Hessego. U Warsickiej baśni nie ma w ogóle.
Przypominają się słowa Hessego i powraca jasny finał pieśni "Dwoje niebieskich oczu". Wędrowiec, któremu ból sprawia uporczywa, nieusuwalna pamięć o miłości fatalnej – staje pod lipą. W niemieckiej tradycji drzewo to przywraca spokój, koi i wycisza niegdysiejsze ciemności, gdyż czyści głowę ze złych śladów. Daje zapomnienie.
Nie chce być inaczej – najwyższa pora zacząć chodzić do teatru z lipą w kieszeni.
Paweł Głowacki