Stojąc po kolana w wysokiej trawie przydrożnego lasku, wczasowiczka karmi dużego ptaka o perłowych piórach, który uniósłszy pospiesznie kęs chleba, schronił się na gałęzi klonu.
- Co to za ptak? – pytam zaciekawiona.
- Ano ptak – odpowiada zagadnięta. – Lata sobie.
Julia Hartwig „Błyski”
Tamtego dnia wszyscy poeci tkwili w bezruchu, lecz ona nie ruszała się trochę inaczej niż reszta. Jakby - siedząc przecież przy tym samym stole o blacie w kształcie jaja ustawionym na jasno oświetlonym proscenium – siedziała w istocie z boku lub z tyłu blasku, już w cieniu, oddalona, sama. Kiedy to było?
19 września roku 2004, niedziela. Na dużej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie, z okazji setnego Krakowskiego Salonu Poezji – odświętna godzina. Anna Dymna wita bywalców. Za chwilę Dymna i Andrzej Seweryn czytać będą wiersze, a Kaja Danczowska (skrzypce), Dorota Imiełowska (wiolonczela) i Mariola Cieniawa (fortepian) zagrają melodie smakowite. Zaraz się zacznie, goście specjalni już są. Poeci. Poeci za wielkim stołem w blasku na proscenium. Urszula Kozioł, Wisława Szymborska, Józef Baran, Bronisław Maj, Leszek Aleksander Moczulski, Julia Hartwig. Wszyscy w bezruchu, lecz bezruch Hartwig trochę inny, osobny... Jak o nim mówić? Gęstszy? Nieuchronny? Bardziej wierny?... Nie chodzi o fizykę. Posągowość sześciorga poetów – w sumie bliźniacza. Podobnie na kolanach lub blacie w kształcie jaja uśpione dłonie, ten sam kamienny spokój rysów i w spojrzeniu każdego i każdej ta sama czarodziejska sztuczka, która pozwala widzowi krzyknąć: Nie mają powiek! Nie mają, bo gdyby mieli, mrugaliby jak my!... Nie chodzi więc o fizykę, chodzi o bezruch inny - gdzieś w głowie. O bezruch napiętej uważności, co się przyczaiła w ciemności, o jakiegoś w mózgu, w uchu, w oku znieruchomiałego kota egzotycznego, może ocelota o nieludzkiej cierpliwości, polującego na słowo, widok, smak, albo na ciszę, z której można wysnuć opowieść, lub na ciemność, spod której da się wydobyć jasny obraz, da się, gdyż, jak pisała Hartwig w wierszu dawnym bardzo: „Pod tą wyspą jest jeszcze jedna wyspa”. I ma kot czas, dużo, bardzo dużo czasu, całe morze czasu... Rzecz jasna, każdy poeta jest uważny, każdy nieruchomieje, by złowić cokolwiek, lecz uważność i znieruchomienia Hartwig były trochę inne. Ani lepsze, ani gorsze, po prostu – inne. I jak wtedy, gdy w niedzielę 19 września roku 2004 patrzyłem na Hartwig siedzącą za stołem w blasku na proscenium - tak teraz, kiedy Hartwig od paru chwil nie żyje, przylatuje do głowy jeden ze złowionych przez ocelota błysków ulotnych, przelotnych, te słowa o dobru inności.
„Kiedy Leibniz powiedział, że na drzewie nie ma dwóch liści takich samych, liście wydały poszum ulgi”.
Jak wtedy, tak dziś przypomina się ten łup, ta zdobycz, ta drobina, jedna z wielu, co złożyły się na wydany w roku 2002 tom „Błyski”. Czterysta, może pięćset okruchów, łupin, fragmentów, dotknięć, a nawet mniej, muśnięć jedynie. Ocelot w głowie Hartwig był arcymistrzem cierpliwości i dobrego smaku! Przepuścił przed swym nosem pewnie miliard szarych wcieleń tandety, a łowił naprawdę jedynie błyski, albo to, co można zmienić w błysk. Jak wtedy, tak dziś powraca błysk o uldze inności, i powraca też błysk o kłopotliwej dociekliwości Jana Kotta.
„Biedny chłopiec z książką w ręce – tak pisał Wyspiański o Hamlecie. A Jan Kott koniecznie chciał się dowiedzieć, jaka to była książka”.
Owszem, profesorowi nie wystarczyło słowo „książka”, które w roku 1904, w księdze „Studium o Hamlecie”, wystarczyło Wyspiańskiemu. Dla Kotta „książka” - to było za mało, tak jak nie wystarczyło powiedzieć „chłopiec” i „ręce”. W drugiej scenie aktu drugiego „Hamleta” nieszczęsny Poloniusz pyta: „Co czytasz, książę?” i w odpowiedzi słyszy legendarny rytm: „Słowa, słowa, słowa”, rytm, który Szekspir prawie dokładnie powtórzy w „Troilusie i Kresydzie”, pisząc: „Słowa, słowa, zwykłe słowa”. Lecz Kottowi nie wystarczało nawet to, co wystarczało Szekspirowi! Zatem – chłopiec. Dobrze, niech będzie, ale jaki chłopiec?! W co ubrany, z jakiej rodziny, w jakim świecie?! Ręce? Owszem, lecz czyje dokładnie?! Inteligenta, rewolucjonisty, rolnika, człowieka cierpiącego, czy człowieka szczęśliwego?! A słowa i książka? Tyle powiedzieć, to nic nie powiedzieć! Należy koniecznie wiedzieć, co czyta Hamlet!... I tak dalej. Uporczywe w „Szekspirze współczesnym” przyszpilanie przez Kotta poezji do realności, uporczywe wciskanie Hamletowi w palce druków zawsze dla danej epoki i miejsca wystawienia „Hamleta” aktualnych, a to tomików romantycznych poetów, a to dzieł Nietzschego, a to gazet codziennych, a to stronic Sartre’a, Camusa lub Kafki – jest pokazem – że powiem ryzykownie, może wręcz niepoczytalnie - pokazem upublicystyczniającej maestrii Kotta. Gdyby od wczasowiczki, uwiecznionej w jednym ze złowionych przez ocelota błysków, usłyszał tylko tyle: „Ano ptak... Lata sobie...” – niechybnie by ją zamęczył ornitologiczną dociekliwością. Tak jakby ptak każdy przestawał istnieć, kiedy nie wiadomo, czy sikorka z niego, czy też inny gil. Lecz zostawmy to. Zostawmy zwłaszcza dlatego, że ani początkiem, ani środkiem, ani końcem, ani alfą, ani omegą Kotta opowieści o Szekspirze nie są te jego gesty publicystyczne - niestety cieszące się wśród teatralnej młodzieży wzięciem bardzo kłopotliwym w scenicznych efektach - gesty jakoby nawołujące do bezlitosnego uwspółcześniania Szekspira. Zostawmy to wszystko. Hartwig w zupełności wystarczyło westchnienie: „Ano ptak... Lata sobie...” Wystarczył jej „chłopczyk”, wystarczyły „ręce” i „książka”. Przy tym zostańmy. Oto Hamlet wchodzi na scenę z „Błyskami” Julii Hartwig w dłoni. Poloniusz stawia odwieczne pytanie i słyszy w odpowiedzi legendarny rytm, tyle że zwielokrotniony, powtórzony czterysta, może pięćset razy.
„Temu, kto cierpliwie czeka, rzeczy będą objawione, pod warunkiem, że w świetle nie odrzuci tego, co dane mu było ujrzeć w ciemności”...
„Nikt nie chce wziąć na siebie ciężaru jednoznaczności”...
„Co robisz? Pielę wspomnienia”...
„Żeby dojść do ironii, trzeba przebyć daleką drogę. Pewno już nie zdążę”...
„Jestem tu tylko trochę. Gdzie jest reszta, nie wiem”...
„Piękna błahości, jakże kocham twoje drobne chwile!”...
„Zgoda na niesprawiedliwy bieg zdarzeń – to łaska”...
„Tak długo uderzać w mur, aż odezwie się echo, choćby w języku, jakiego nie znamy, abyśmy biedzić się mogli nad jego znaczeniem przez resztę naszych dni”...
„Chętnie wracamy do starych ubrań, bo w każdej fałdzie kryją się jakieś wspomnienia, w kieszeni tkwi czasem zapomniana obca moneta, zagraniczny bilet autobusowy lub karta wstępu do muzeum, jakiś drobiazg, który niespodziewanie przywołuje odbytą przez nas kiedyś podróż”...
Słyszy Poloniusz te drobiny, a później całą resztę zdobyczy nieludzko cierpliwego ocelota, i nie pojmuje nic. Nie pojmuje, że w tych słowach, słowach, słowach jest „pestka” księcia, ta jego zgoda na bycie jedynie pierwszą osobą liczby pojedynczej, na dotykanie świata tylko swoim palcem i tylko dla siebie.
Wyspiański miał rację. Hamlet, to jest „Biedny chłopiec z książką w ręku”. Nic więcej, nic mniej. Wyspiański nie mylił się. „Hamlet” Szekspira „dowodzi, że tylko własnych krzywd człowiek mścić może i umie i jest mu wolno z całą siłą – nie krzywd ojców”. Ni mniej, ni więcej.
Paweł Głowacki