Ciche strojenie małej orkiestry
Samuel Beckett „Słowa i muzyka”
Turkusowy i niebieski. Dwa tomy w twardych okładkach o takich kolorach. I grafiki na okładkach. Coś jak zdjęcia czarno-białe, topornie odbite na podkoszulkach. Na turkusie – kadr z teatralnego przedstawienia „Impromptu <Ohio>” - z otwartej na stole księgi siwy mężczyzna odczytuje na głos drugiemu, identycznemu siwemu mężczyźnie ostatnie takty bardzo starej opowieści. Na niebieskości – stojący z opuszczoną głową na czarnym kubie Protagonista w szarym płaszczu i takim kapelusz, a obok siedzi tyłem do nas na krześle Reżyser w futrze i futrzanej czapie, i skręciwszy głowę patrzy znad ramienia na nas przez okulary ślepca – scena ze sztuki „Katastrofa”. Dwie opasłe księgi, każda liczy stron bez mała 600. Dwa przez PIW wydane tomy opowieści Samuela Becketta – „Utwory wybrane”, w tłumaczeniu Antoniego Libery. W turkusowym – eseje, proza i wiersze. W niebieskim – dramaty, słuchowiska i scenariusze. Prawie 1200 stronic słów, o których Beckett rzekł: „Krople ciszy spadające w ciszy”, i bywało często, że całe dni mu upływały na szukaniu tylko jednej z kropli, jednej jedynej, nie do zastąpienia, nieuchronnej.
I cóż można z tym zrobić teraz? Da się o słowach Becketta coś nowego powiedzieć? Da się przez niepojęty przypadek przeoczoną tajemnicę jakąś - odkryć i rozwikłać?
Ludzkość tylko o Jezusie Chrystusie i Ryszardzie Wagnerze napisała ponoć więcej niż o Samuelu Becketcie. Czyli nawet o Williamie Szekspirze – mniej. Jan Kott powiada gdzieś, że bibliografia utworów o autorze „Hamleta” to papierowy stos o grubości książki telefonicznej Nowego Yorku. Sportretowany przezeń w eseju „Zagadka Szekspira” szekspirologiczny kongres w Waszyngtonie, na którym z referatem „Zagadka Szekspira” wystąpił sam Jorge Luis Borges - jest w istocie podobizną monstrualnego mrowiska, gdzie truchtające tłumy dyszących szekspirologów świata całego - z odczytami pod pachą i paniką w oczach, bo nie wiedzą, czy zdążą - obijają się o siebie w drodze do jednej z wielu sal konferencyjnych. Teksty o twórcy „Czekając na Godota”, „Impromptu <Ohio>”, „Katastrofy” i całej krystalicznej reszty. Ile ich? O słowach Becketta - dzieła filozoficzne, psychologiczne, socjologiczne, semiologiczne, eseje strukturalistyczne, postmodernistyczne i antropologiczne, studia porównawcze, dysertacje doktorskie, prace magisterskie, artykuły i rozprawy, wiersze nawet. I jeszcze kosmos innych, pomniejszych wypowiedzi, jak choćby sławetne, w sumie pocieszające dla nas, przeciętnych, wyznanie Borgesa, że Becketta okropieństw literackich w ogóle nie da się czytać. To wyznanie pocieszające, bo czy człowiek może się nie radować, gdy pojmuje, że nie tylko pewien nadwiślański recenzent teatralny dzisiaj, ale i sam Borges miewał dawno temu chwile kompletnej zapaści umysłowej! Ile tego spoczywa we wszystkich bibliotekach globu? O ile centymetrów grubsza od telefonicznej książki Nowego Yorku jest bibliografia utworów o słowach Becketta? Może, istotnie, nic już nie da się do tego dodać, nic nowego już nie da się odkryć? W „Impromptu <Ohio>” Beckett powiada, że gdy smutna opowieść opowiedziana została po raz ostatni i nic już nie zostało do opowiedzenia – dalej obaj siwi mężczyźni siedzieli jak obróceni w kamień. Może więc tylko to pozostało do zrobienia? Być niczym kamyk i powtarzać, co kiedyś o Becketcie powiedział ktoś inny? Może pozostało jedynie – przypominać?
Tak. Trzeba przypominać. Jak Libera.
Pokorne, detaliczne labirynty przypisów Libery, zamykające tom turkusowy i tom niebieski, to osobne arcydzieło. I tu, w turkusowym, znajduje się sedno – przypis do początkowego fragmentu opowieści „Hej na dno”. Oryginalne tytuły są dwa. Angielski – „Worstward Ho”, francuski – „Cap au pire”. Libera bada je z aptekarską wnikliwością, porównuje, do dna obwąchuje, muska, ogląda, a wszystko po to, by oznajmić, że, owszem, dałoby się po polsku tytuł oddać zgrabnym: „Hej, tońmy!”, dałoby się – ale to niemożliwe. Możliwe jest wyłącznie „Hej na dno”, gdyż tylko „Hej na dno” zachowuje istotę rzeczy – daktyliczną prozodię obu tytułów oryginału. Genialny przypis! Niczym jabłko w pestce – tkwi w nim całe Libery przypomnienie. Głębie Becketta, jego metafizyka, jego diagnozy, jego litość i jego piękna niechęć do tanich pocieszeń, Becketta napisane planety – wszystko to znaczy, co znaczy, tylko dlatego, że jest skomponowane tak, jak jest skomponowane, a jest skomponowane muzycznie, ergo - jest bezlitośnie jedyne. Więc kiedy zmieni się kompozycję – po prostu znikają planety Becketta, przepoczwarzają się w jakieś gały miękkie i bure, w bryły zupełnie nie jego. Fraza „Hej na dno” jest konieczna, gdyż rytm daktyliczny to nie intonacyjny kwiatek do kożucha przepastnej treści, tylko treści tej sedno. I tak się sprawy mają z każdą opowieścią Becketta. O tym przypomina Libera w przypisach, a także wtedy, gdy w ostatnim akapicie krótkiej przedmowy tłumacza powiada: „Zapraszam do lektury. Zachęcam do czytania utworów Becketta na głos, ponieważ mają one walor muzyczny: wyrazistą rytmikę i frazowanie”. One są nie tylko wyraziste. One są nieusuwalne. Jak stara muzyka Beethovena, Mozarta, Brahmsa, Schuberta i Schumana, którą Beckett wielbił, do której wciąż powracał, którą grał z pamięci na pianinie.
W opowieści „Z zarzuconego dzieła” wyznał: „Słowa były moją jedyna miłością, niewiele”. Jego wielka, dozgonna przyjaciółka, Barbara Bay, wspomina, że Becketta miłością identyczną była też muzyka, którą, jak i słowa, kochał tak, jak kocha się osobę żywą. Na pytanie, jak pisze, odpowiedział, że siedzi i czeka, aż usłyszy tekst. Tak właśnie: usłyszy. Gdy całymi dniami szukał jednego jedynego słowa - naprawdę szukał jednego jedynego dźwięku. Ponoć istnieje nagranie, długie, fundamentalne nagranie Becketta, czytającego własna prozę i ołówkiem rytm na blacie wystukującego z maestrią godną Leonarda Bernsteina, przed berlińskimi filharmonikami kreślącego w powietrzu batutą ścieżki doskonałe, nieomylne. Trzeba tę taśmę zdobyć koniecznie. Ale gdzie? Jak? Gdy jeszcze miał siłę, gdy oczy jeszcze dostrzegały świat w miarę wyraźnie, odwiedzał Barbarę Bay i na jej pianinie grał fortepianowe sonaty Beethovena, grał Mozarta, grał kawałki fortepianowych koncertów Haydna. Przykurcz rozcięgna dłoniowego, zwany przykurczem Dupuytrena – tym samym bólem naznaczył Beckett palce Protagonisty w „Katastrofie” – zmienił już wtedy jego biedne, całe w cętkach dłonie w coś na podobieństwo pająków o nieziemsko powykręcanych nogach. Lecz pewność, że powykręcane palce muszą opadać na klawisze tak, jak chciał tego na przykład Haydn, i dokładnie wtedy, kiedy to konieczne – była niewzruszona, mocna jak zawsze. Więc tak właśnie opadały, tylko tak i tylko wtedy. A później wracał do siebie i znów czekał, aż usłyszy słowa ciche jak kropla.
Filozofia filozofią, głębia głębią, idea ideą, przesłanie przesłaniem – ale jednak nade wszystko trzeba sobie opowieści Becketta czytać na głos. Żeby nie zapomnieć, czym one są. I że nie będą niczym innym.
Tak, tom turkusowy i tom niebieski należy czytać sobie na głos, wciąż od nowa. Choćby ten spokojny brak litości ostatniej frazy opowieści „Bez”.
Złudzeniem świt rozpraszający złudzenia i co się nazywa zmrokiem.
Czytać to wciąż od nowa i o nic nie pytać. Kiedy Beckett reżyserował w teatrze swą sztukę, aktor nagle pochylił się nad tekstem, wskazał palcem słowo, może zdanie, i wycedził: „Dlaczego?”. Beckett nie wiedział, bo niby jak miał wytłumaczyć nieuchronność brzmienia? Rzekł tylko: „A dlaczego płaszcz Wertera był zielony?”.