Jesteśmy u końca naszych słów, które już tu stają się majaczliwe, bredzące i niepoczytalne. A jednak dopiero za ich rubieżą zaczyna się to, co w tej wiośnie jest nieogarnięte i niewypowiedziane.
Bruno Schulz "Wiosna"
Kiedy sobie porą wieczorną siedzisz swobodnie w fotelu, kiedy relaksujesz się, o niebieskich migdałach myśląc leniwie, i słyszysz nagle czyjeś stentorowe wołanie: "Cyprian Kamil Norwid!... Fortepian Szopena!..." – zrywasz się wtedy natychmiast i na baczność stajesz, gdyż wyraźnie dostrzegasz przed sobą biało-czerwony fortepian z marmuru w kształcie Polski, oraz pochylonego nad klawiaturą białego orła w koronie i fraku Ignacego Jana Paderewskiego. Zaczynasz płakać statecznie, niespiesznie, gdyż wiesz, że wiersz długi jest i wilgoci starczyć ci musi na całe X długich części...
Tak jest z Fortepianem Szopena i nami. Tak jest, inaczej nie będzie. Dobrze to? Źle? Ani tylko tak, ani tylko siak, lecz po środku, ot, gorzkawo? W istocie – zupełnie obojętna to kwestia. Za przyczyną tysiąca różnych, zwłaszcza dziejowych, okoliczności, a także z powodu powszechnego nad Wisłą umiłowania tradycji i chętnego poddawania się plemiennym regułom – z tym oraz kilkoma innymi wierszami świętymi po prostu tak jest od zawsze i raczej nigdy nie będzie inaczej. Nie będzie lżej.
Stajesz więc na baczność wśród innych stojących na baczność, zaczynacie blednąć, zaczynacie płakać statecznie. Owszem, nie jesteś już sam. Gorzej. Już zniknąłeś, gdyż nie ma już miejsca dla żadnego "Ja", jest już tylko miejsce dla dumnego "My". Za sekundę stanie przed wami na baczność aktor, którego w istocie nie będzie, gdyż przeistoczy się w kolosalną recytację wiersza świętego. Kiedy po pauzie głębinnej i ciemnych znaczeń pełnej, głosem mocarnym, acz łamliwym, w siną dal patrząc powłóczyście, aktor wygłosi początek: "Byłem u Ciebie w te dni przedostatnie/ Nie docieczonego wątku/ Pełne, jak Mit,/ Blade – jak świt.../ - Gdy życia koniec szepce do początku:/ Nie stargam Cię ja – nie! – Ja... u-wydatnię!...", kiedy przekaże wam tę szlachetną inwokację – biało-czerwony fortepian z marmuru w kształcie Polski uniesie się, machając jednym jedynym skrzydłem, a za fortepianem pofrunie pochylony nad klawiaturą pianista orzeł w koronie, we fraku Ignacego Jana Paderewskiego oraz z pianistycznym krzesłem, również z marmuru, na stałe przytwierdzonym do orlego kupra... Słowem, seans rozpocznie się tak, jak zawsze, i dalej wszystko potoczy się tak, jak toczy się od zawsze. Nie lżej. Bez szans na lżej.
Wzruszenie coraz większe!... Polska!... Kręgosłupy coraz prostsze!... Polska!... Czoła coraz dumniejsze... Polska!... Lira Orfeusza... Polska!... Kamień Pigmaliona!... Polska!... Mity starożytnej Grecji!... Polska!... Doskonałość sztuki klasycznej!... Polska!... Cud peryklejskiej prostoty!... Polska!... Rzeźby Fidiasza!... Polska!... Tragedie Ajschylosa!... Polska!... Psalmy Dawida!... Polska!... Alabastrowe dłonie Szopena!... Polska!... Polska!... Polska!... Winkelried Narodów i Przemieniony Kołodziej!... Co? Winkelried? Kołodziej? Nie, to z innych wierszy świętych. Lecz chyba nie szkodzi? Nie szkodzi, nie! Wręcz przeciwnie, gdyż: Polska! Polska! Polska!...
Tak, do samego końca seansu tylko tak, w ani jednej sekundzie - nie lżej. I nawet wtedy, kiedy na ostatnich słowach - "Jękły głuche kamienie/ Ideał sięgnął bruku" - słychać brzęk korony, co naraz spadła z głowy pianisty orła, ze swym fortepianem dryfującego pod sufitem remizy – nawet wtedy nie jest lżej. Po czym około tygodnia jesz, chodzisz i śpisz, słowem żyjesz – na baczność. Tak już ze świętymi wierszami się utarło. Utarło się, że między nimi a nami może być tylko tak. Nigdy lżej.
Kilka dni temu w Teatrze Słowackiego w Krakowie nikt nie zawył: "Cyprian Kamil Norwid! Fortepian Szopena!". Nikt nie zerwał się z krzesła, gdyż nikt nie dostrzegł biało-czerwonego fortepianu z marmuru w kształcie Polski, ani pochylonego nad klawiaturą orła w koronie i fraku Ignacego Jana Paderewskiego. Aktor, Krzysztof Orzechowski, który miał przez godzinę czytać wiersze Norwida, wszedł na mikrą scenę i – usiadł. Tak właśnie. Nie skamieniał na baczność, a miękko przysiadł na wysokim, barowym stołku. Nie patrzył powłóczyście w siną dal. I nie spiżowym i zarazem łamliwym, a normalnym i w ogóle nie łamliwym głosem – zaczął... Zaczął - co właściwie? Czytać, recytować, wygłaszać Fortepian Szopena? W każdym z tych określeń za dużo jest oficjalności. Orzechowski zaczął... namysł? Tak. Zaczął słowami Fortepianu Szopena – niespiesznie namyślać się nad Fortepianem Szopena, nad dnem każdego ze słów. W poetyce Norwida cisza jest kategorią wielką, jedną z kilku fundamentalnych. Cisza przed słowem, milczenie, przemilczanie. Drobne niedopowiedzenia, nagle urwane frazy, dziwność stylistycznych drobiazgów – gigantyczną wagę przywiązywał Norwid do brzmieniowego pulsowania tego planktonu detali pozornie trzeciorzędnych dla wersu, strofy, wiersza. I do spokojnego błąkania się od frazy do frazy był przywiązany, do błąkania się zawsze tu i teraz. Do bycia przy pisaniu - w stanie niekończącego się namysłu raczej, w stanie raczej niepewności wiecznego szukania niż pewności znalezienia. "Ale nie tu koniec jeszcze, zstępujemy głębiej. Tylko bez strachu. Proszę mi podać rękę", nęci Bruno Schulz w "Wiośnie". Tamta wędrówka do korzeni słów wróciła, kiedy z początkiem krakowskiej wiosny Orzechowski, doskonale poza oficjalną doktryną recytowania polskich wierszy świętych – w Teatrze Słowackiego bez pośpiechu namyślał się Fortepianem Szopena nad Fortepianem Szopena.
Powiada Schulz: "Czy dotarliśmy do sedna rzeczy, czy dalej już ta droga nie prowadzi? Jesteśmy u końca naszych słów, które już tu stają się majaczliwe, bredzące i niepoczytalne. A jednak dopiero za ich rubieżą zaczyna się to, co w tej wiośnie jest nieogarnięte i niewypowiedziane". I jeszcze: "Dopiero poza naszymi słowami, gdzie moc naszej magii już nie sięga, szumi ten ciemny, nieobjęty żywioł. Słowo rozkłada się tu na elementy i rozwiązuje, wraca w swą etymologię, wchodzi z powrotem w głąb, w ciemny swój korzeń". I w końcu: "Oto ściemnia się, słowa nasze gubią się wśród niejasnych skojarzeń: Acheront, Orkus, Podziemie... Czy czujecie, jak mrocznieje od tych słów, jak sypie się kretowiskiem, jak powiało głębią, piwnicą, grobem?".
Czy te zdania o zejściu na dno słów nie mogłyby być też pierwszym przykazaniem teatru każdego? Czy Orzechowskiego namysł - to skulone, zupełnie obce postawie na baczność, brzmieniu dzwonu, szklistym oczom i marsowemu czołu, badanie starych słów od strony ciszy, to wędrowanie nie w górę, ku estetycznym olśnieniom, ku wstrząsająco koturnowym efektom, lecz w dół, na palcach, do korzonków, początków, pierwszych mętnych taktów – czy Orzechowskiego niespieszny namysł nie mógłby stać się pierwszą lekcją wydziałów reżyserii teatralnej? Jest, rzecz jasna, inne, prostsze pytanie. Czy nie mógłbyś, biedny Głowacki, być choć o odrobinę mniej dziecinny w swojej naiwności?... Jak odpowiedzieć?
Nikt nie stał na baczność. Nikt nie zapłakał. Wszyscy siedzieli. Myśleli. Myśleli o słuchanym namyśle. Jako że nie istniało "My", a jedynie wiele "Ja" – każdy myślał tylko dla siebie. Tak, tylko dla siebie. Zapewne dlatego było bardzo lekko na widowni.
Paweł Głowacki