...woda miała kolor bzu, niezwykle miękki i ciepły, a księżyc rzucał na nią złotą smugę...
Antoni Czechow "Pani z pieskiem"
„Świeża kózka na wardze Astrowa w Wujaszku Wani Luka Percevala a światło słów w Wujaszku Wani Antoniego Czechowa. Studium porównawcze”.
Ciekawy tytuł. Nieprawdaż? Intrygujący prolog naukowego wypracowania, intrygujący i barokowy, barokowo-intrygujący, intrygująco-barokowy. Czyż nie?
W ostatni poniedziałek nowa krakowska Cricoteka wyświetliła filmową wersję Wujaszka Wani Percevala – spektaklu z roku 2003 - i wcale się nie zdziwię, jeśli ambitna kursantka wydziału Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, niech będzie jej Jadzia, złoży w listopadzie na ręce prof. Małgorzaty Sugiery projekt właśnie takiej pracy seminaryjnej. Kto wie, piękno tytułu być może skłoni prof. Sugierę do przeniesienia projektu z poziomu seminaryjnego na magisterski, ba, na doktorski nawet? W każdym razie – ja bym się na miejscu Jadzi nie wahał. Widok rozległej górnej wargi Astrowa, ukazanej na ekranie w zbliżeniu potężnym, wargi falującej majestatycznie niby żagiel oceanicznego jachtu, wargi spod której wydobywają się frazy Czechowa i na której w tym samym czasie dygoce wciąż ciepły smark rozmiarów dorodnego winniczka bez skorupki – widok ten kruszy wszelkie formy wahania. I coś jeszcze. Pozwala wrócić do obrazów Georgesa de La Toura. Do światła tych malowanych nokturnów każe wrócić, by tą ścieżką dojść do światła słów Czechowa.
Świece o spokojnych, pionowych płomieniach, świece i pochodnie w dłoniach, ich bez mała czterystuletni blask na obrazach de La Toura. „Ekstaza św. Franciszka”, „Odkrycie ciała św. Aleksego”, „Edukacja Matki Boskiej”, „Św. Sebastian z latarnią”, jeszcze „Wypłata”, jeszcze „Hiob wyszydzany przez żonę” i „Kobieta z pchłą”, jeszcze „Magdalena z dwoma płomykami” i „Maria Magdalena pokutująca”, także „Pracownia stolarska św. Józefa” i olśniewający „Sen św. Józefa”, i sporo innych, na czele ze „Św. Sebastianem opatrywanym przez św. Irenę” i „Łzami św. Piotra”. W tych zamarłych scenach – zawsze to samo światło spokojnych płomyków. Łagodny, senny, ciepły blask, o którego niepowtarzalnym przezroczystym ciele długo, bardzo długo trzeba by opowieść snuć, by tylko z grubsza uchwycić jego tajemnicę - sekret jego „ja”. Lecz chyba istnieje droga krótsza.
Świece? Pochodnie?... A gdyby tak – w końcu technika nowoczesna żadnych problemów tutaj nie widzi, zaś współczesna, głównie teatralna, technika unowocześniania dawnej sztuki wręcz podskakuje z radości, słysząc o takich planach – gdyby tak więc w miejsce świecy lub pochodni wstawić w obrazy de La Toura jakieś bliższe nam źródło światła? Latarkę, lampkę ledową, jarzeniówkę, lampę halogenową, diodę elektroluminescencyjną, telefon komórkowy, laptop, tablet, reflektor małego fiata bądź jeden ze świetlnych mieczów, którymi w „Gwiezdnych wojnach” George’a Lucasa bohaterowie się okładają, wyglądając niczym ludzie, co tłuką się wyrwanymi z neonowych reklam kawałkami liter? Co wtedy by się stało?
Oto reflektor małego fiata nagle wydobywa z ciemności płaczącego św. Pawła i siedzącego przy nim koguta. Co wtedy? I co wtedy, gdy nie miękki, głęboki blask pochodni, trzymanej przez Irenę, a sinawa płycizna światła trzymanej przez nią jarzeniówki liże jej twarz, ciało leżącego u jej stóp Sebastiana i resztę figur, kształtów, faktur i powierzchni, nietkniętych przez wieki? Bo tak w „Łzach św. Piotra”, jak w „Św. Sebastianie opatrywanym przez św. Irenę” zmieniło się jedynie - światło. Wszystko jest po staremu, a nowy jest tylko reflektor małego fiata i jarzeniówka. I co teraz? Znikają opowieści de La Toura – taki jest bowiem sekret ich światła, że jest ono nieuchronne. To wszystko. Lecz znikają nie z powodu obcych kształtów, co nagle zawitały do ich odległego świata. Nie. Opowieści te znikają z powodu obcego światła, obcego „ja” światła, które opowieść do istnienia powołuje na nowo. Po prostu, Irena wciąż pochyla się nad trupem Sebastiana. Tak. A św. Piotr wciąż patrzy mokrymi oczami w nieogarniony świat, co otwiera się za krawędzią obrazu. Owszem. Lecz widoki te przypominają teraz szkicowy, skrótowy rysunek dziecka, które góry, ich nieogarnioną detaliczność i głębię, kilkoma prędkimi pociągnięciami kredki zmienia na kartce w trzy toporne trójkąty, a nad nimi kreśli krzywe, żółte kółko w roli słońca. Taki też jest los Czechowa pod ręką Percevala.
Czy na „Wujaszka Wanię” do teatru może wybrać się ktoś, kto nie zna tej sztuki i w ogóle nie wie, kto zacz Czechow? Równie retorycznie spytać się da, czy ktokolwiek czyta przed pójściem do kina scenariusz filmu, na który się wybiera. I cóż ktoś taki zobaczył w poniedziałek? Interwencyjny reportaż o patologicznej rodzinie. Przepili już prawie wszystko. Z mebli zostały im jeno stare krzesła. Odzież jeszcze trzyma się kupy, lecz dziury w rękawach już są. Kiedy deszcz leje, przez nieszczelny dach spada im na głowy wodospad, co o tyle pozytywne, że higienę jako tako pozwala alkoholikom utrzymać, ale też trochę fatalne, gdyż regularnie moczona i wysychająca podłoga z desek – wypaczyła się dokumentnie i jest już na amen pofalowana. I siedzą tak sobie nieszczęśnicy w pustawym krajobrazie, na nierównej ziemi, skazani na powolne obumieranie. I gadają czasem, zwłaszcza o tym, że świat oraz ludzie, czyli wszystko – do dupy jest.
Rzecz jasna, słowo „dupa” to najlżejsza z ich językowych reakcji na rzeczywistość. Prawdę rzekłszy – ciskają „mięsem”, aż miło. Tak jak - kiedy w trupa się użynają lub kiedy delirium ich chwyta, albo gdy dławi kac morderczy - ciskają na lewo i prawo gęstą śliną i potem, wyjąc niemiłosiernie i odzież z siebie zrywając. Od czasu do czasu tańczą do taktu jakiejś arii operetkowej - a później znów siedzenie. Znów to samo, co zwykle, co nikogo już nie dziwi. Znów gadanie, milczenie, pląsanie. Na górnej wardze deliryka w okularach - znów winniczek monstrualny, który od lat nie zdumiewa już nikogo, w winniczku zaś skupione zewnętrzne światło, płaskie, prosektoryjne, zimne, nowoczesne światło Persevala, które nic nie ma wspólnego ze światłem słów Czechowa, przez bite dwie godziny reportażu – zupełnie nic.
Doprawdy, w istocie nie w tym rzecz w teatrze, by nie skreślać, albo skreślać, by nie dopisywać, albo dopisywać. Nie o to chodzi, by nie uwspółcześniać lub ostro uwspółcześniać gadżetami, odzieżą, muzyką, rekwizytami, światłem i językiem pełnym „dup” i innych „dupopodobnych” atrakcji semantycznych. I tak dalej, i dalej, i jeszcze dalej. Słowem (co mówię i nie wierzę, że to mówię) – czyńcie, reżyserzy, ze starymi opowieściami czyńcie, co tylko wam w duszy zagra. Możecie wszystko, wszystkie ingrediencje świata są do waszej dyspozycji. Lepcie seans, z czego lepić zechcecie. Nie ma barier żadnych. Nie ma – poza jedną. Nie gubcie światła słów, światła opowieści, którą na nowo lepicie po swojemu.
To światło jest bowiem jakością poważniejszą niż fabuła, ideologia, przesłanie i sto podobnych towarów społecznie użytecznych. Tylko dzięki niemu opowieść jest sobą. Niech lepienie nie zmienia „ja” blasku zdań, akapitów, stronic, bo jeśli zmieni – oryginał z punktu standecieje, straci na głębi, spłyci mu się oddech, milion różnie migoczących punktów stoczy się na poziom, gdzie dwa, góra trzy punkty pulsują tak samo, gdzie nieogarniony sekret gór staje się oczywistością, banałem kilku kresek, łapką niezdolnego dziecka ułożonych na kartce w trzy krzywe trójkąty, plus żółte kółko nad nimi.
Czy „Wujaszka Wanię” da się nazwać portretem mikrej patologicznej zbiorowości figur, którym w życiu nie wyszło, więc wódkę popijają, bredzą sennie, i tylko czasem krzykną coś, raczej nie wierząc w krzyk, a później wracają do popijania i sennej bredni o wszystkim i niczym? Na upartego – da się. Na upartego można z „Wujaszka Wani” wysnuć taki płaski obrazeczek. Można, tylko wtedy lepiej nie upierać się, że ta wyszywana, kuchenna makatka, ma cokolwiek wspólnego z planetą Czechow.
Ktoś powiedział, że światło słów twórcy „Pani z pieskiem” jest lekko przyćmione, ma szarawe, miękkie zabarwienie, odcień pośredni między kolorem starego parkanu o zmierzchu i ciężkiej burzowej chmury, sunącej niespiesznie, jakby od niechcenia. Próbując złączyć to, co na zewnątrz, z tym, co w środku każdego z nas – ktoś inny dodał, że wszyscy bohaterowie Czechowa lękają się dźgającego, płaskiego, zimnego światła, i wszyscy pozostają samotni. Jak wszyscy czterystuletni bohaterowie obrazów de La Toura.
Mimo swoich zdumiewających rozmiarów - świeży smark na rozległej wardze Astrowa jest zbyt wątły, by pomieścić aż tyle.
Paweł Głowacki