Spotkanie

Ostatnia aktualizacja: 02.08.2019 16:05
Nie wyrzucił. Nie wyrzucił i nie skreślił, bo nie było dwóch ostatnich zdań. Nie wybrzmiały żadne zdania.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjneFoto: shutterstock.com

I stało się jak przeczuł. Kiedy odwrócił głowę,

Za nim na ścieżce nie było nikogo.

Czesław Miłosz "Orfeusz i Eurydyka"

 

Przypadkiem napije się niepamięci i złością się ciężką napełni.

Platon "Fajdros"


ONA: Czy pan wie, że zagrałam w filmie Federica Felliniego?

ON: Widziałem! Lata temu, w zupełnie innym świecie roku 1914, wypływacie oto. Wielcy artyści opery, dygnitarze, arystokracja, politycy – wypływacie na ogromnym okręcie Gloria N. z Neapolu, by spełnić ostatnia wolę Tetui Edmei, przez Europę całą wielbionej primadonny, gwiazdy La Scali. Ruszacie, aby o brzasku rozrzucić jej prochy nad wodami wokół jej rodzinnej wyspy Erino. Pływający kondukt żałobny, trupi rejs, pożegnalna podróż. Jeśli dobrze pamiętam, kiedy kotwica idzie w górę – śpiewacie, widma przecudowne, chóralnie nucicie melancholijną staroć: „Wypływamy w odmęty/ z radością i w żałobie/ w ten rejs niecodzienny/ i statek płynie...”, a zaraz po tym słychać omszałe takty z „Dziadka do orzechów” Piotra Czajkowskiego. Aż dziw, że Fellini nie kazał pani tego zatańczyć...

ONA: Nie mógł, bo czy ślepa może tańczyć? U mnie w teatrze – tak. Lecz w filmie „A statek płynie” miałam być, więc byłam zamarłą niczym kamyk, ociemniałą Lerinią, siostrą wielkiego księcia von Herzog, która snuje podróżnym opowieści o kolorach jakie w jej wyobraźni wywołują dźwięki, dobiegające zewsząd. Pan to zrozumie. Nieruchomej na dnie zupełnych ciemności - Lerinii pozostały już tylko wyblakłe kawałki pamięci, strzępy obrazów czasu dawno przeszłego, liche podobizny świata widzianego kiedyś...

ON: Ja też zagrałem. U Andrzeja Wajdy. Pomiędzy „Brzeziną”, filmem o umieraniu, o rytuale pożegnania pośród białych drzew, a „Pannami z Wilka”, opowieścią o nieubłaganie skazanych na fiasko próbach powrotu do odległej przeszłości, o ciemnym rozczarowaniu – nakręcił moją „Umarłą klasę”. Grałem siebie, byłem tym eleganckim widmem w doskonale uszytej czerni, widmem pamiętliwym, na chwilę, na godzinę może, sprowadzającym zmarłych z tamtego brzegu – na naszą stronę, do szkolnych ławek. I chyba wtedy pomyślałem, czy w istocie nie jest odwrotnie. „Umarła klasa” może nie jest, jak twierdziło wielu, gestem Charona, zwożącego trupy stamtąd tutaj, lecz gestem Orfeusza, który idzie na drugą stronę, za plecami zostawiając potężne buczenie świata, idzie sam jak palec, by spróbować odzyskać Eurydykę, czyli trochę przeszłość, samego siebie po prostu? Może więc chodzi mi w teatrze o rzecz małą bardzo – tylko o „ja”, o pamięć „ja”?

ONA: Zna pan cudną operę Christopha Willibalda Glucka „Orfeusz i Eurydyka”? Wystawiłam ją w swoim teatrze. Odtańczyłam ją, nie rezygnując ze śpiewu – w tym samym roku, kiedy pan pierwszy raz ukazał „Umarłą klasę”. Cóż mogę rzec? Tak, w istocie jest odwrotnie. Teatr to gest Orfeusza. Niech pan więc skreśli znaki zapytania w ostatnich pana zdaniach. Niech pan wyrzuci chwiejne słówko „może”...

Nie wyrzucił. Nie wyrzucił i nie skreślił, bo nie było dwóch ostatnich zdań. Nie wybrzmiały żadne zdania. Nie było rozmowy. Pina Bausch i Tadeusz Kantor – nie spotkali się. Nigdy. A było ponoć blisko, bardzo blisko, tuż, tuż... W poniedziałek mówiono o tym w Krakowie, w nowej Cricotece. Ona, osobna mistrzyni teatru tańca, co tam tańca, teatru po prostu – wielbiła seanse Cricot 2. On zobaczył kiedyś w niemieckiej telewizji sceniczną opowieść Bausch, nie wiadomo którą, i zdumiał się. Jak każdy, kto w miejscu, gdzie nigdy nie był, naraz widzi swój niewyraźny, umykający cień. Ludzie jej i jemu bliscy - zaczęli działać. Szukali terminów, wybierali miejsce – dyskretnie tkali spotkanie. Cóż począć – nici zostały. Mówiono o tym w poniedziałek, chwilę przed seansem. W nowej Cricotece, w ramach cyklu „Gra z Kantorem”, co czas jakiś pokazują sfilmowane spektakle artystów świata całego, seanse, w których snują się mocniejsze bądź słabsze echa Teatru Cricot 2. Po zdaniach o widmowym spotkaniu wyświetlono opowieść Piny Bausch „Walzer”.

Przy tych echach sztuki Kantora, snujących się w dziełach innych artystów, a raczej przy mrówczym, maniakalnym nawet trudzie szukania ech, przypomina się apel o opamiętanie, wystosowany przez Witolda Gombrowicza chyba do Zofii Nałkowskiej. Jak się pani wmyśli w byle pudełko zapałek – rzekł ponoć – jak nad pudełkiem tym dumać pani będzie długo i uparcie, w końcu znajdzie pani w zapałczanej lichocie całe, przecudowne światy, znajdzie je pani niechybnie, albowiem powiedziane jest: „szukajcie, a znajdziecie”!... No i znajdują. A co z seansem „Walzer”?

Tak, walca się u Bausch tańczy, „Umarła klasa” zaś wiruje wokół walca François. Tak, u niej i u niego – podobne zauroczenie kostiumem starym bądź zrobionym na wiekowy, omszały, niczym szaty na zdjęciach z rodzinnego albumu. Owszem, bliźniacza, jak powiadają teatrolodzy, „strategia montażu”, czyli lepienie całości z puzzli, pozornie odległych od siebie. Jej i jego uwielbienie dla połamanych rytmów? Ich maestria w operowaniu powtórzeniem, czyli finezyjne jąkanie? Bausch i Kantora nieustające rozpinanie scen na skrajnych biegunach humoru i powagi, blasku i ciemności, frenetycznego cyrku i konduktu mrocznego? Tak, tak i tak. Ale czy odkrycie tych analogii nie jest bliskie rewelacji, że w kolarskiej sztuce Rafała Majki da się odnaleźć echa kolarskiej sztuki Ryszarda Szurkowskiego, gdyż Majka, jak Szurkowski kiedyś, jeździ, proszę sobie wyobrazić, na rowerze po asfalcie, do tego od startu, do mety, a nie na odwrót?

Ten walc, ten montaż, te rytmy, powtórzenia, skrajności nastrojów i inne podobieństwa fasad – to wszystko racja święta. Tyle że jest jeszcze dno, a na nim – coś nieuchwytnego, umykającego. Coś, co powoduje, że kiedy się o teatrze Bausch i teatrze Kantora mówi - nieuchronnie, choćby nie wiedzieć jak wiele mądrych rzeczy się głosiło, zawsze ma się wrażenie, że nie powiedziało się wszystkiego, że tyle, ile wybrzmiało, to jest wciąż zbyt mało. Jak nazwać nieuchwytne? Co to jest? Nieokreślony lęk, pojedynczy, nie świata całego? Niepokój, że pamięć się skończy, może już jutro, i wtedy nawet największa złość nie pomoże? Samotność? Cierpki brak złudzeń Orfeusza, który od początku wędrówki po siebie wie, że nawet jeśli da się dojść na druga stronę, to przecież w drodze powrotnej nikogo, zupełnie nikogo nie będzie za jego plecami? Co jest za fasadą, albo na dnie? Opuszczone ręce „ja”?

 

ON: Tak, słyszałem operę Glucka, lecz nie znam pani „Orfeusza i Eurydyki”. Znam za to, widziałem w telewizji, pani „Cafe Müller”. W tej godzinie scenicznej trupy przyłażą nocą do pełnej pustych krzeseł knajpy i chcą odzyskać trochę przeszłości, przypomnieć sobie coś, przez chwilę znowu być, jak kiedyś. Dotkliwa jest chwili, gdy widmo wypada widmu z omdlałych widmowych rąk na ziemię. A kiedyś przecież nie było tak bezsilnie. I kiedyś nie było też tak, jak w mojej „Umarłej klasie” jest z widmami, które po powrocie na naszą stronę, nocą do pustej klasy, wiele razy nie mają sił podnieść się w szkolnych ławkach. Grupa zupełnie omdlałych figur.

ONA: Nie widziałam „Umarłej klasy”, kiedy lepiłam „Cafe Müller”.

ON: Nie mogłem zobaczyć „Cafe Müller” przed zrobieniem „Umarłej klasy”. Moje widma wróciły, albo ja poszedłem do nich – kilka lat wcześniej.

ONA: Nie szkodzi. Jak widać, nie było potrzeby.

ON: Rzeczywiście, nie było.

ONA: I tak się spotkały.

ON: Spotkały się bez spotkania się.