Noce wizyt

Ostatnia aktualizacja: 28.02.2020 18:34
Przydałby się Jorge Luis Borges. Z okazji krągłej rocznicy śmierci Kantora wyśniłby może labiryntową opowieść o seansie teatralnym, który nie zaistniał, lecz którego widmowe życie jest niepokojąco prawdziwe. Ale Borgesa też już nie ma.        
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: shutterstock.com/maradon 333

Otóż dla mnie przeszłość jest jedyną realnością. Tak, taka jest moja teoria.

Tadeusz Kantor

Nie pytaj – jakem przybył; - przybywam – wróciłem.

Stanisław Wyspiański "Powrót Odysa"

 

Ilekroć patrzę na podobiznę Kirkora z roku 1943, narysowaną przez Tadeusza Kantora z pamięci 42 lata później, blisko dnia śmierci - nigdy nie wiem, skąd biorę pewność, że to Kirkor, właśnie ten Kirkor przyszedł pewnej nocy jako pierwszy. Wiem za to, iż musiało być mu ciężko, w końcu minęło sporo czasu. Sporo? Pocieszające słowo. Do roku 1985 minął w istocie czas cały. Nie było już czasu. Kiedy więc pewnej nocy, okutany cudaczną zbroją, tym najfantastyczniejszym kostiumem w okupacyjnej "Balladynie" Kantora, przez długie jak wieczność minuty, krok za krokiem wlókł się Kirkor krętymi schodami na poddasze kamienicy przy Siennej w Krakowie - sapał operowo. Przystawał co pięć stopni, oburącz ściskał poręcz, omdlewał, pięć razy chciał zrezygnować, lecz jednak nie poddał się. Dobrnął, zapukał w drzwi pracowni Kantora, zamarł...

W "Krzesłach" Eugène’a Ionesco Stara i Stary przyjmują pewnej nocy przezroczystych przybyszów z przeszłości, z wielu przeszłości, ze wszystkich swoich przeszłości. W półkolistej, ogromnej komnacie domostwa na krawędzi świata, gdzieś bardzo daleko, tak daleko, że może już poza światem - z wolna zamierająca para staruszków gości widma, duchy, zjawy, z atencją rozsadza na krzesłach przybyłe łodziami cienie przejrzyste, aby, kiedy ostatni cień zajmie już swe miejsce na widowni, powiedzieć im coś ważnego na długie, bardzo długie, nieskończone pożegnanie.

Gdy tamtej nocy roku 1985 Kantor zobaczył w uchylonych drzwiach swego Kirkora z odległej "Balladyny", a zarazem, w jednej figurze, Kirkora postarzałego o prawie pół wieku (chwile tak wirującego czasu zdarzają się w snach) - był jak Stary w sztuce Ionesco. "Moje uszanowanie panu, pan będzie łaskaw!", rzekł szarmancko, zamykając drzwi i odbierając płaszcz od baśniowego polskiego wojaka. Po czym, wskazawszy mu krzesło za stołem przy oknie, zagadnął: "Panie Pułkowniku, nie pamiętam, czy pan wygrał, czy przegrał ostatnią wojnę?"... Gość milczał. Czekał. Patrzył przez okno na kominy, rynny, na daleki, ostry dach kościoła Dominikanów.

Rzecz jasna, Kirkor nie mógł odpowiedzieć gospodarzowi. Milczał. Milczał, gdyż go nie było, a nie było go, ponieważ nie przyszedł. Z drugiej strony - istnieje jego rysunkowy portret z roku 1985. Nie było więc przyjścia, za to zdarzyło się rysowanie? Tak. A czy rysowanie łupin odległej przeszłości nie jest formą powrotu łupin odległej przeszłości? Jednak więc przyszedł Kirkor do Kantora w roku 1985, pewnej nocy, lecz nie schodami i bez pukania! Przyszedł nad-zwyczajnie. Przybył ścieżką kreski na kartce, idąc po plamach wyblakłych kolorów - i przez to był wyraźniejszy, dotkliwszy, niż gdyby zjawił się zwyczajnie, idąc po schodach, pukając w drzwi.

Istnieje zakreskowana przez Kantora stronica, na której widać kawałek postaci Kantora, jego twarz i niżej, pod pochyloną twarzą - kartkę i dłoń Kantora, dłoń z ołówkiem, po raz tysięczny portretującą fragment świat. On nie rysował, on był rysowaniem. Gdyby wydać wszystkie zakreskowane stronice Kantora - ile godnych encyklopedii tomów by wyszło? Rysował bez ustanku - bez ustanku był sobą. Dojście kreską do istoty jakiegokolwiek widoku - jednakie było z ukłuciem siebie samego. Pewnie znał, musiał znać te na marginesie szkiców i obrazów Edgara Degasa pisane frazy Paula Valéry’ego.

"Nie znam sztuki żądającej większej inteligencji niż rysunek". "Rysunek nie jest formą, ale sposobem widzenia formy". "Przywłaszczyć sobie kształt czy modelunek rzeczy, którą konstruuje spojrzenie". "Rysunek nie jest poza kreską, ale wewnątrz niej". "Jest ogromna różnica pomiędzy widzeniem czegoś bez ołówka w ręce, a widzeniem podczas rysowania. Inaczej mówiąc, widzimy dwie różne rzeczy. Przedmiot, do którego przywykły nasze oczy, staje się zupełnie inny, kiedy chcemy go narysować: spostrzegamy, że nie znaliśmy go, że nigdy nie widzieliśmy go naprawdę". "Trzeba chcieć, aby widzieć, i to chciane widzenie ma rysunek za cel i środek jednocześnie".

Tak, musiał znać te słowa, a nawet jeśli nie – sam mógł je zapisać. Tak jak sam w swym "Dzienniku podróży" wyznał to, czego Degas nie wyznał chyba przez złośliwy przypadek. "Uspokajam się tylko/ gdy otworzę ten/ notatnik -/ jakbym wrócił/ do mego DOMU -/ z tych wszystkich moich/ domów/ został mi notatnik – diario/ z rysunkami".

Kiedy Kirkor przyszedł ścieżką kreski, po wyblakłych kolorach, po szarych plamach - Kantor zobaczył go naprawdę, jak na początku, i poznał naprawdę. Ołówek zmienił popiół pamięci w uchwytny konkret, w kształt namacalny, i zbliżył odległą przeszłość, rok 1943 do roku 1985, jakby ściskał czas prawie do zera. I tak też - wprost z ostrza grafitu, bądź z cienkiego pędzla - niewiele lat przed śmiercią Kantora, innymi nocami przyszły doń z wizytą inne widma okupacyjnej "Balladyny" z roku 1943, od której przecież wszystko się zaczęło, granej przez cztery majowe popołudnia w mieszkaniu nr 5 na drugim piętrze kamienicy przy Szewskiej 21 w Krakowie. Przyszła blaszana Goplana, przykuśtykały koliste Elfy - Skierka i Chochlik, w końcu stanął w kartce niczym w drzwiach pijany Grabiec... Po co właściwie wróciły? Dlaczego? Gdyż Kantor chciał tego. I wiedział, po co ten powrót widm.

Pragnął powtórzyć. Po to. Pragnął przed końcem zdążyć powtórzyć swoją sprzed prawie 50 lat "Balladynę" okupacyjną. Pragnął ją powtórzyć z tymi aktorami, co grali w premierze i wciąż jeszcze żyli, oraz z duchami tych, co odeszli. Powtórzyć chciał tamtą przestrzeń, tamte kształty, gesty, tony, kolory. I powtarzając – ścisnąć czas. I przed własnym końcem - wrócić do źródła. Chciał domknąć pierścień, jak rzekłby Jan Józef Szczepański, na którego wspomnienie, pomieszczone w tomiku "Pierścień Balladyny. Gra z Teatrem Podziemnym Tadeusza Kantora", patrzę teraz. Kruche to jest wspomnienie. W tym przez Zbigniewa Barana zredagowanym i przez CRICOTEKĘ w roku 2003 wydanym tomiku - kruche jest wszystko. Zwłaszcza sedno - zapis spotkania, co je w piwnicach Krzysztoforów, tam, gdzie w "Umarłej klasie" widma zmarłych na godzinę wracały z ciemności na naszą stronę, Baran zorganizował z końcem roku 1990, spotkania Kantora z tymi, którzy grali w okupacyjnej "Balladynie" lub byli blisko niej. I przyszli. Którzy byli w mocy - przyszli. Powoli, bardzo powoli. Przyszedł sam Kirkor! Nie, oczywiście nie ten narysowany, a realny, gdyż przyszedł - Jerzy Turowicz! Przywitali się z Kantorem, rozmawiali, trochę milczeli. Tak, lecz było już za późno na dalszy ciąg zdarzeń. Kantor zmarł 10 dni po uściśnięciu dłoni Kirkora. Nie zdążył dokończyć pożegnalnego seansu "Dziś są moje urodziny". I nie rozpoczął swego powrotu do źródła - nie zaczął prób do powtórzonej "Balladyny", tych swoich prywatnych „Dziadów”. Że nie zacznie, więc i nie zdoła skończyć, że nie zdąży domknąć okręgu - przeczuł wcześniej. Swą bezradność, swoją przegraną, zapisał w kawałku "Notatnika Nocnego", którym Baran otwiera tomik. Teraz, właśnie teraz, w roku krągłej, trzydziestej rocznicy śmierci Kantora, dobrze byłoby wznowić "Pierścień..." Dobrze byłoby powtórzyć kruchą tę, cienką kronikę nieuchronnego fiaska.

Ci, co po prawie 50 latach żyli, mieli grać to samo, co grali wtedy, gdy żyli jeszcze wszyscy. Zmarli mieli się zjawiać niczym widma w "Umarłej klasie". Tych ostatnich było więcej, więc i więcej miało być widma na scenie. Gdy Kantor marzył o powtórzonej "Balladynie", gdy na kartkach wracały w rysowaniu postacie z odległej przeszłości - "dwu odeszło na zawsze", mówi Kantor o umierających. Więc nieobecnych było nie tylko więcej, lecz coraz więcej, i to oni mieli być sednem powtórzonego początku. "To oni, Umarli będą/ Tu rządzić, "reżyserować"/ Kolejne sceny "Balladyny"./ Na swój sposób./ Przynieśli ze sobą/ "stamtąd" inną/ wyobraźnię./ Możliwe, nie do/ zniesienia dla nas,/ żywych./ Wspaniałe perspektywy". Mieli tak spotkać się po latach, cienie i ludzie, by powiedzieć sobie nawzajem coś istotnego na długie, bardzo długie, nieskończone pożegnanie. Żywi duchom - o bezsilności pamiętania, duchy żywym – o samotności nie do zniesienia. Mieli być tak przez godzinę - razem, blisko. Ale godziny jakoś nie udało się ustalić. Co ocalało z tego snu? Nic prawie.

Zostały pamiętliwe rysunki, w których w roku 1985 wrócili z roku 1943 ci, co ich od dawna już nie ma, tak jak nie ma już bodaj nikogo, także nienarysowanych. Pozostał też znieruchomiały w "Notatniku Nocnym" portret zakończonego fiaskiem powrotu do źródła, portret seansu, który nie miał sił lub odwagi się zacząć, portret z tymi Kantora słowami pożegnania w finale: "I znowu kompletna/ klęska./ Porzucam myśl/ prześladującą mnie/ o Żywych i Umarłych". No i pewien mały żal został. Przydałby się Jorge Luis Borges. Z okazji krągłej rocznicy śmierci Kantora wyśniłby może labiryntową opowieść o seansie teatralnym, który nie zaistniał, lecz którego widmowe życie jest niepokojąco prawdziwe. Ale Borgesa też już nie ma.

Paweł Głowacki        

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Laura Pariani, brunetka

Ostatnia aktualizacja: 26.07.2019 17:05
Na błękitno-zielonym blacie - wieczne pióro. Pióro? Doskonałość! Jeden z pierwszych Pelikanów – Pelikan 100 barwy chryzolitu, z czarną skuwką i klasycznym złotym klipsem w kształcie dziobu pelikana
rozwiń zwiń