W pamięci utkwiła Fredowi wiecznie ta sama, wyśmiewająca go otchłań bez twarzy, a wspomnieniu chwil po zakończeniu występu towarzyszyło łagodne, marzycielskie echo chłodnej nocy, której granat po wyjściu z teatru wydaje się taki ciemny.
Vladimir Nabokov "Kartoflany Elf"
Gdyby trochę inaczej rozdane były karty, Gelsomina o porcelanowym uśmiechu - towarzyszka wędrownego kuglarza Zampano – w filmie "La strada" być może uwielbiałaby nie tylko cyrkowego linoskoczka o imieniu Szalony, ale i maleńkich braci Galyanów, po występie Szalonego fikających na arenie koziołki niepokojące niczym nimfa Echo, gdyż każdy z fikołków wyglądałby jak jeden fikołek z przyklejonym doń jego lustrzanym odbiciem. Kto wie - może też w "Słodkim życiu", w pamiętnej, symbolizującej znikanie poezji ze świata scenie, to nie smutny klaun Polidor, a właśnie Galyanowie, co od urodzenia przypominali chłopców skazanych na wieczny z sobą taniec, w rytmie tanga lub walca wyprowadzaliby z restauracji kolorowe baloniki?
Tak, gdyby tylko odrobinę szczęśliwiej rozdane były karty. Na przykład – gdyby przed startem zdjęć do bajki o Gelsominie i Zampano Federico Fellini wylądował w USA i przypadkiem trafił do "World of Wonders", cyrku dziwolągów nie z tej ziemi, prowadzonego przez Warda Halla, cynika, którego śmiertelnie nużyła każda normalność, który ponoć zasypiał na widok baby bez brody, oraz chłopa, co dziecka nie karmi piersią kolosalną i białą niby balon mleczny, zaś myśl o dotknięciu dłoni banalnie pięciopalczastej potwornie wykrzywiała mu twarz... Przypadkiem? Fellini, od urodzenia wielbiący cyrk o wiele mocniej niż bliźniego swego – i w sprawie cyrku zwykły zbieg okoliczności? Nie! Nie przypadkiem, a nieuchronnie, nieodwołalnie, koniecznie!
"La strada" - to jest rok 1954. Bracia Ronnie i Donnie Galyanowie - bliźniacy wyjątkowi, gdyż o żadnym nie da się orzec, iż jest od brata swojego starszy bądź młodszy choćby o sekundę - mają wtedy ukończony trzeci rok życia i utrzymują całą rodzinę. Są podwójną gwiazdą ansamblu Warda Halla. Normalni ludzie słono płacą, by zobaczyć jak Ronnie i Donnie oglądają bajki w telewizji, przewracają się w łóżeczku z boku na bok, bądź też wzuwają cztery identyczne trzewiki. Po prostu – normalni stali w długich ogonach, aby przez chwilę spozierać na codzienne życie małych bliźniaków syjamskich - zrośniętych brzuchami od mostka, do pachwiny – na los identycznych braci, co niedawno się urodzili, a już tańcują w drodze do nocnika i diabli wiedzą, któremu bardziej spieszno... Tak, był rok 1954. Od urodzenia, dzień po dniu, noc za nocą – nigdy inaczej jak jedynie twarzą w twarz. A teraz - nie żyją. Zmarli kilka dni temu, w wieku lat 69. Gdyby ciut szczęśliwiej góra rozdała karty – Ronnie i Donnie być może staliby się podwójną gwiazdą wielu baśni Felliniego. Jednak karty góra rozdała tak, że wielcy artyści cynicznego cyrku Halla odeszli oto – w środku wielkiego jubileuszu, blisko krągłej, setnej rocznicy urodzin Felliniego.
Cyrk – to był koncept ich ojca. Wpierw brak zgody na operację rozdzielenia, gdyż groziła śmiercią jednego echa – a następnie cyrk. Arena aż do emerytury, na którą Ronnie i Donnie przeszli w roku 1991, po 37 latach tworzenia lekkiej sztuki radości. Wpierw starczyło bliźniakom tylko być sobie na oczach gapiów, być najzwyczajniej pod słońcem. Później doszła żonglerka, klaunada, fikanie zdumiewających koziołków, Bóg wie, co jeszcze. Lubili przeistaczać się w kowboja pląsającego na czterech nogach. Na starym, czarno-białym zdjęciu, widać uśmiechniętego, dwugłowego rewolwerowca, lat góra 8, w identycznych kapeluszach i z czterema koltami wycelowanymi w obiektyw. Za 10, może 15 lat – widać to na fotografii już barwnej - rewolwery znikną, za to pojawią się dwie pary okularów w rogowej oprawie. Słowem – tak właśnie, trochę czarodziejsko, trochę poetycznie, schodziło im życie na podwójnej walizce. Schodziło - od miasta, do miasta. Z kolegami i koleżankami po fachu, którym to fachem było dzielnie być cudem wcielonym, z brodatymi babami więc, z chłopami karmiącymi piersią, z istotami o sześciu palcach połączonych błonami, zwłaszcza zaś z przyjaciółmi: Johannem wielkim jak Polifem oraz kurduplem Pete, uznawanym za najmniejszego mężczyznę świata – Ronnie i Donnie zwiedzili całą Ojczyznę oraz całą Kanadę. Kiedy w latach 70. zeszłego stulecia dwuznaczny cynizm Warda Halla zaczął uwierać Amerykę Północną, jego cyrk cudów wcielonych ruszył na podbój Ameryki Południowej. Cóż to był za sukces! Wszystkich artystów, zwłaszcza zaś Ronniego i Donniego, traktowano jak cuda, owszem, lecz jak cuda normalności, zwane gwiazdami filmowymi. Na ziemiach, gdzie wszelkie, przez Gabriela Garcię Marqueza w „Stu latach samotności” pamiętnie sportretowane nieprawdopodobieństwa i niemożliwości są jak bułka z masłem i powietrze – w objazdowym cyrku Halla ludzi zachwycało to, że bułka z masłem oraz powietrze mogą być aż tak doskonałe. A od roku 1991 – zasłużony odpoczynek.
Podróże, występy, zwłaszcza zaś lepkie spojrzenia normalnych. Czy wszystko to przynosiło Ronniemu i Donniemu cierpienie? Myślę, że nie. Dobrze się bawiliśmy, wyznali na emeryturze. I jeszcze, że do nikogo nie mieli i nie mają żalu. W epilogu filmu „Cobra Verde” Wernera Herzoga, grający figurę tytułową, zupełnie oszalały Klaus Kinski usiłuje wepchnąć do oceanu gigantyczną łódź rybacką. Przez długie lata, przez całe życie walczył o wszystko, zaciekle, zwierzęco, bandyckimi metodami. Przegrał. Teraz chce tylko uciec, skryć się w samotności na środku wody bez kresu. Przez życie całe gryzł świat daremnie, a teraz daremnie walczy z łodzią. Skacze, popycha, szarpie, jęczy, przewraca się i podnosi się, aby znów upaść. Mokry piasek nie pomaga słabnącym nogom. Z oddali przygląda mu się przedziwna istota, jakby czarny gepard bez ogona, pokrzywiony dokumentnie. Ale to nie jest zwierzę. To człowiek niepowtarzalny. Ciemnoskóry inwalida, zapałczano chudy, życie całe wędrujący jedynie na czworakach. Jego spojrzenie było niczym westchnienie spokojne, pocieszające, godne Leonarda da Vinci, choć przecież nigdy o panu tym nie słyszał. O, normalny! Po cóż się tak trudzisz! Myślę, że Ronnie i Donnie podobnie patrzyli na wielbicieli swego talentu, prawidłowych od stóp, do czubka głowy. Myślę też, że aby uczcić piękny jubileusz setnej rocznicy urodzin Federica Felliniego, miesiąc, może dwa miesiące temu puścili sobie jasną nostalgiczną baśń o odchodzących artystach – film Felliniego "Klauni".
Już przy pierwszej scenie, kiedy mały chłopczyk, obudzony dziwnymi krzykami, klęcząc na krześle, urzeczony patrzy przez otwarte okno, jak na placu miejskim cyrkowcy wznoszą w środku nocy biały namiot, wielki i tajemniczy niczym wieloryb – Ronnie i Donnie poczuli coś na podobieństwo spokojnej, chłodnej rozkoszy z powodu bycia przez tak długi czas cząstką cudownej melancholii starego cyrku, zamierającej sztuki, zamierającej bądź martwej już. Chyba to drugie. Dawno, bardzo dawno temu smutny klaun Polidor dobrze wiedział, co czyni, wyprowadzając kolorowe baloniki z rzymskiej restauracji, pełnej sytych ludzi, którzy jeszcze nie wiedzieli, że od jutra, dzień po dniu, będzie na świecie coraz bardziej płasko, coraz intensywniej kwadratowo.
Paweł Głowacki