Nie płacz, że coś się skończyło, tylko uśmiechaj się, że ci się to przytrafiło.
Gabriel Garcia Marquez
Wokół uśmiechu wyrosła mu ostatnio broda. Czarny zagajnik, krągły jak atole Morza Karaibskiego. Fotografie nie kłamią. Lecz mroczny ten obwarzanek powagi na obliczu - zupełnie w niczym nie nadwątlił istoty rzeczy. Na wspomnianych zdjęciach, zrobionych blisko śmierci nie zapowiedzianej i bez szans na jakąkolwiek kronikę, Giovanny Castellanos jest tym samym, co zawsze, człowiekiem, który nie wie, że się uśmiecha, gdy się uśmiecha. A że uśmiechał się bez przerwy – to bez ustanku nie miał o tym zielonego pojęcia. Gdyby ktoś raptem przerwał z nim pogaduszkę o czymkolwiek, toczoną kiedykolwiek, gdziekolwiek, gdyby przerwał i westchnął: Znów zęby pokazujesz jak aktorów na scenie! – Giovanny nie pojąłby westchnienia. Nie uwierzyłby. Także w to, może zwłaszcza w to, że w ogóle można dostrzegać naturalny stan rzeczy. Tak, naturalny stan rzeczy, naturalność. Normalność zwyczajna jak oddech.
Uśmiech Giovanny’ego. Nie śmiech, nie rechot, nie ryk, nie pisk szydercy, nie mroczny mruk ironisty, nie tryskające śliną gardło rozwarte niczym dziób głodnego pelikana, nie frenetyczny gulgot głupiego indora przed serem, nie, nic z tych lub podobnych atrakcji. Uśmiech Giovanny’ego miękki był, bezgłośny i nieuchronny. I nic nie skrywało się pod nim. Ani pod nim, ani nad nim, ani na flankach. Nic, żaden interes do załatwienia, żadna strategia, żaden podstęp, żadna zasadzka, zmyłka, pogarda. Żadne ostrze. Nic nie tkwiło na drugim dnie tego uśmiechu, już choćby dlatego, że nie tylko drugiego, ale i pierwszego dna nie było. I nie dziwota. Od 20 lat Giovanny teatr robił nad Wisłą, lecz nie był Polakiem, nic więc nie wiedział o dnach polskich. Uczył się ich dopiero. W Kolumbii się urodził i pewnie stąd ten uśmiech, będący tylko uśmiechem, naturalnym stanem twarzy, jedną z form oddychania. Właśnie tym. Czy używał ktoś kiedyś oddechu do podrzynania gardeł, wbijania szpilek, podpalania lontów lub przykręcania bądź odkręcania śrub? Czy oddychania używał ktoś kiedyś – nie do oddychania? Jaki głupek?
Teraz, gdy Giovanny’ego zdławiła zaraza, wyraźniej niż za jego życia widać, że gdy Giovanny, nieodwracalnie uśmiechnięty uśmiechem będącym jedynie uśmiechem bez żadnych uwikłań, stał w tłumie szaleńczo rozrechotanych reżyserów polskich - zawsze wtedy było w istocie tak, jak by tylko on jeden śmiał się naprawdę, gdyż po nic, doskonale po nic, stercząc w centrum masy bezdennie zmarkotniałych majsterkowiczów, usilnie naprawiających świat swymi seansami. I nie mam też złudzeń, że gdy pewnego dnia roku 2005, na kolumbijskim wybrzeżu Morza Karaibskiego, w swym domu nieopodal Avenida Santander w najstarszej dzielnicy Cartageny Gabriel Garcia Marquez odebrał telefon z Koszalina i usłyszał: Tu Giovanny Castellanos… Chciałbym prosić o… - to głównie usłyszał pod słowami bezgłośny kolumbijski uśmiech nic o swym uśmiechu nie wiedzącego Govanny’ego, i miał już pewność: zgodzi się na wszystko.
Giovanny dzwonił, by prosić o zgodę na wystawienie w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie powieści „O miłości i innych demonach”, zaadaptowanej dla sceny przez niego i przez niego wyreżyserowanej. Było tak, jak bym dodzwonił się do boga i z bogiem rozmawiał, wspomni Giovanny. I bóg wyraził zgodę! Rzekł: Rób, młodzieńcze, lep mą opowieść po swojemu! Po czym zapewne uśmiechnął się miękko, bezgłośnie. To rzeczywiście było i do dziś jest zabawne. Odstawiając na bok pomniejsze nazwiska, pomniejsze tęsknoty, marzenia i sny, te spełnione i te niespełnione – przecież świat czekał, aż sam Federico Fellini na własne obrazy przełoży obrazy „Stu lat samotności”! Niestety. Przecież sam Akira Kurosawa był przez lata całe maniakalnie podekscytowany swym marzeniem o sfilmowaniu „Jesieni patriarchy”! I co? Nic. A Giovanny, dwie doby przed Międzynarodowym Dniem Teatru, marcową porą roku 2006 daje w Koszalinie światową prapremierę przełożonej na scenę magii powieści "O miłości i innych demonach". A w finale wychodzi do oklasków i - uśmiecha się.
Oto gdy opowieść sceniczna dobiegła kresu, uśmiechał się miękko jej twórca, bezgłośnie, nie wiedząc, że się uśmiecha. Wtedy jeszcze nie miał brody, której ciemna powaga zupełnie niczego wiele lat później nie zmieniła w tym, co naprawdę ważne. Nic nie wiedział o swym śmiechu, może więc trzeba przytomniej rzec, iż uśmiech sam się uśmiechał? Tak, na brawach po premierze uśmiech Giovanny’ego sam się uśmiechał – cudownie po nic! Po nic interesownego, po nic, co jest poza uśmiechem! To znaczy - tylko po to uśmiech się uśmiechał, tylko po to i aż po to, aby się uśmiechać, aby po prostu trwać. I dokładnie taki był seans Giovanny’ego.
Stara jak świat, a raczej jak opowieść, która jest światem, baba o włosach ze sznurka koloru zaśniedziałej miedzi, wsparta na drewnianych widłach - snuła baśń o nieogarnionej miłości, którą ślepy świat wziął za robotę diabła. Odpustowe, tandetne ingrediencje, te, jeśli dobrze dziś pamiętam, gipsowe figurki świętych, te sztuczne dymy, kwiaty z bibuły, tekturowe lasy i cukrowa wata na patykach, ta biedna muzyczka wprost z karaibskich jarmarków, ten śmiesznie groźny grom fikcyjnych dzwonów i równie nieprawdziwe trele egzotycznych ptaków, to zawrotne cykanie cykad, przez technicznego za kulisami robione przy użyciu jakichś dwóch kawałków żelastwa. To w tej rzeczywistości z papier mache dokona się los nieszczęsnej małej Siervy Marii, której zbyt dla spojrzeń marnego świata potężne serce - w ostatecznym rachunku nie udźwignie spojrzeń świata, nie podoła jego marności. Uznana za opętaną przez diabła – zgaśnie Sierva Maria w klasztorze Świętej Klary w Cartagenie, w pawilonie, który wiele, wiele lat, kilka setek lat po czasie, w którym dzieje się wymyślona przezeń baśń, Garcia Marquez nazwie pawilonem pochowanych za życia. Nazwie go tak w swymm domu w Cartagenie, gdzie kończył „O miłości i innych demonach”. W gabinecie, przez okno którego widział mury klasztoru Świętej Klary, który już od dawien dawna nie był klasztorem…
Zostawmy na boku zapętlenia miejsc i czasów. Istotne, że prapremierą baśni Garcii Marqueza Giovanny przypomniał wtedy teatrowi - istotę teatru. Starą opowieść smacznie opowiedział – zupełnie po nic. „O miłości i innych demonach” opowiedział tylko po to i aż po to, by opowiedzieć "O miłości i innych demonach". A teraz nie ma już jak opowiadać innych opowieści. Można tylko przywołać drugi koniec tej jednej. Sierva Maria, rodaczka Giovanny’ego – a niby cóż szkodzi istnieniom pośmiertnym, że rodaczka z niej jest zapewne tylko zmyślona? - nie udźwignęła spojrzeń płytkich, lecz potężne jej serce, siłą bezwładności nie do pojęcia wiernej, kazało włosom Siervy Marii trwać uparcie po naszej stronie - rosnąć latami, dziesiątkami lat, lat setkami. Gdy w październiku roku 1949 robotnicy rozbili nagrobną płytę trzeciej niszy głównego ołtarza klasztoru Świętej Klary, z niszy tej, powiada Garcia Marquez, spłynęła kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów. Czy trzeba mówić, czyje nazwisko widniało na rozbitej płycie? Po rozłożeniu wspaniałych włosów na podłodze i wymierzeniu ich okazało się, że mają dwadzieścia dwa metry i jedenaście centymetrów długości.
Włosy, uśmiech. Uśmiech, włosy. W gruncie rzeczy - jaka to różnica? Zwłaszcza na kolumbijskim wybrzeżu Morza Karaibskiego, gdzie od zawsze i na co dzień dzieją się przecież najzwyklejsze cuda nie z tej ziemi.
Paweł Głowacki