Pierwsze pocieszenie zjawiło się przy kawie w „Dymie”. Myśląc o rychłej premierze „Dziadów” w Teatrze Słowackiego, przeglądałem program granego w Teatrze STU spektaklu „Trzy siostry” Antoniego Czechowa. Patrzę i trafiam na zdjęcie aktora Radosława Krzyżowskiego w roli Aleksandra Wierszynina. Nie sposób uwierzyć, ale cóż - oczy nie kłamią! Czechow informuje, że Wierszynin to podpułkownik oraz dowódca baterii – i oto w STU Wierszynin występuje w mundurze podpułkownika oraz dowódcy baterii! Jakby tej normalności, tego oczywistego związku zgody mało było – uniform jest uniformem armii carskiej sprzed ponad wieku, bo wtedy akcja się dzieje, a nie z wczoraj, gdyż akcja nie dzieje się wczoraj. Ba! Ponad wiekowy mundur oficera armii carskiej w ogóle nie gryzie się z twarzą aktora, nieuchronnie dzisiejszą przecież! Nie kpią złociste epolety z uszu Krzyżowskiego, a zęby jego nie kąsają guzików, by je skarcić za nieaktualność. But carskiego oficera nie kopie Krzyżowskiego w teraźniejszy polski zadek, Krzyżowski zaś nie siada na nieczystościach, aby skompromitować zielone portki z czerwonymi lampasami. I tak odświeża się starodawny sekret aktorstwa, reguła prosta jak cep, drut, łyżka lub książka. Przyjąć za swoje czasy nie swoje. Przyjąć je z całym dobrodziejstwem inwentarza – od guzika poczynając, na intonacji kończąc. W przeciwnym razie – awangardowego wica sklecisz, aktorze. Gdyby Krzyżowski wystąpił w seledynowym dresie i trampkach – Wierszynin byłby tylko zabawnym kretynem. Trochę jak te pudełka z elektronicznym pyłem, co zeń przy użyciu przycisków układa się na ekranie litery, słowa, zdania.
Jeśli pamięć mnie nie zwodzi, przed pandemią dzień w dzień mijałem te prostokątne, płytkie niczym kałuża, plastikowe bombonierki do czytania czegokolwiek, stadnie lśniące za szybą witryny przy ulicy Św. Tomasza. Czytniki! E-booki! Ekrany w calach! Piksele! Gigabajty! Łączność bezprzewodowa! Biblioteka, pół Jagiellonki – w pudełku! W kieszeni – co tylko zechcesz! Pyk – i masz na ekranie „Sto lat samotności”! Nudzi cię, bo zdania za długie? No to pyk – i już otrzymujesz, bracie, zrobione z tego samego elektronicznego proszku, z którego zrobione były zdania Gabriela Garcii Marquez, perły Pawła Demirskiego! Czy to nie przypomina popularnej w polskim teatrze formy równouprawnienia płci, erotycznego parytetu, demokracji bohatersko idącej na całość? Czy w jednym proszku Demirski wskakujący za Marqueza, nie jest zabiegiem równie demokratycznym jak podmianka taka oto: w jednym Wierszyninie – za Krzyżowskiego, dajmy na to, Dominika Bednarczyk wskakuje, rzecz jasna z siwą brodą, aby było ciekawiej, oraz w gramatyce zmienionej dla wzmożenia płciowej sprawiedliwości, czyli jako podpułkowniczka i dowódczyni baterii jejmość Ziuta Wierszynina?
Podobne myśli rodziły się przed pandemią, a później – wszystko jak ręką odjął. Któż by pomyślał?! I dziś, tuż po pierwszym pocieszeniu – po spotkaniu z Wierszyninem, który znów był Wierszyninem jak dawniej, jak zawsze – pocieszenie drugie przybywa. W drodze z „Dymu” do domu – rzut oka w lewo, na wspomnianą witrynę przy ulicy Św. Tomasza. Rzut oka i nagłe znieruchomienie. Ani grama plastiku za szybą! Nawet cienia piksela! Najlichszego śladu cala! Za to wyborny gryzoń łypie, przycupnąwszy zupełnie nieruchomo. Wędrowny szczur, zrobiony z kresek, lichota o wielkiej głowie na zapałczanej szyi, o łapkach jak z nitek pająka i szeroko otwartych oczach - zamarł nad otwartym, grubym tomem, jak sam szczur narysowanym na okładce zwyczajnej, najzwyczajniejszej książki w kolorze kawy z mlekiem. Tak, zza szyby witryny przy Św. Tomasza, gdzie dwa lata temu błyszczały pudełka do czytania czegokolwiek – zerka dziś Firmin, tytułowy bohater powieści Sama Savage’a. Mieszkający w antykwariacie przy Placu Scollay w Bostonie szczurek, który, jak niegdyś szlachcic z La Manchy, coraz namiętniej balansuje na krawędzi literackiej iluzji i realności, gdyż coraz intensywniej oddaje się fantastycznie zbędnej dla świata namiętności lektury. Czyta wszystko. Czyta i żre książki. Czyta i żre, żre i czyta, czyta i… Istnieje coraz intensywniej. A gdyby tak właściciel antykwariatu, handlował plastikowymi pudełkami do czytania czegokolwiek?
Co wtedy jadłby Firmin? Co by czytał? Żywiłby się plastikiem? On, dla którego czarne labirynty liter są ścieżkami tlenu, on, co zwie się jak oddychający mescalem Konsul w „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego – miałby plastik żuć okiem i zębem, aby żyć? To wśród szczurów nie jest możliwe. One nigdy nie upadają aż tak nisko. Mogą zeżreć gnijącego śledzia, mogą przełknąć okutany pleśnią chleb, mogą zjeść utytłaną w ropie naftowej frytkę i popić ją piwem zmieszanym z moczem marynarza, słowem – potrafią w siebie wpuścić każdą formę trupa. Tak. Lecz plastiku – nie śmią tknąć. Nie z dbałości o zdrowie. Skądże znowu! Z przyczyn estetycznych, z powodu herbertowskiej potęgi smaku. Szczur chętnie zdechnie po przyjęciu kiełbasianego jadu. Lecz żyć sobie modnie i na czasie, bo z poszatkowanym e-bookiem w brzuchu? Na to szczurze podniebienie nigdy nie pozwoli. Ale mniejsza z tym. Istotne jest trzecie pocieszenie. Otucha pytania. Ten przy Św. Tomasza - który to antykwariat na w sumie niewielkiej powierzchni centrum Krakowa?
Dwa antykwariaty na Szpitalnej, po jednym na Jabłonowskich, przy Stolarskiej, na Krupniczej, na Paulińskiej, na Św. Jana, przy Sławkowskiej i na Kościuszki… Zapomniałem o którymś? Zapewne. A teraz zjawia się kolejny, ten na Św. Tomasza, w lokalu – jeśli oczywiście nie fantazjuję – po upadłym przybytku plastikowych pudełek do czytania czegokolwiek. Nie byłoby zbyt wyrafinowanie, gdyby wokół „Firmina” Savage’a właściciele nowego antykwariatu stworzyli kolekcję starych książek o książkach. Marquez, Proust, Gide, Bułhakow, Zafon, Dominguez, Borges, Cervantes, Eco, jeszcze choćby Kiš i tylu, tylu innych. Jeśli już jesteśmy przy Eco… W plastikowym pudełku, w którym przewraca się nieistniejące kartki przyciskiem - jakże nieswojo czuć się musi jego „Imię róży”, gdzie ślepy bibliotekarz Jorge nasącza rogi kartek zakazanej księgi trucizną, gdyż zna odwieczny mnichów nawyk przewracania stronic ślinionym palcem? I czy przy „Firminie” nie zabrzmiałyby świetnie te słowa Eco, zanotowane w księdze „Nie myśl, że książki znikną”? Odkąd istnieje książka, nie opracowano właściwie jej doskonalszej wersji. Podobnie jest z łyżką, młotkiem, kołem bądź dłutem. Nie da się przecież ulepszyć łyżki. Istotnie – nie da się. Żeby Jorge mógł zabić – książka musi mieć papierowe kartki.
Tak. Odwieczne prawdy są proste. Dwa to dwa. Książka to książka. Wierszynin to Wierszynin. Mężczyzna to mężczyzna. Kobieta to kobieta. I owszem, można pocieszać się tymi starymi oczywistościami, a raczej faktem, że stare oczywistości nieoczekiwanie wracają. Oto ludzie programowo wolniej żyć postanawiają. Oto firmy handlujące zeszytami, notatnikami, papierem wszelkim, zwłaszcza wytwornym, papeteriami i resztą materiałów i narzędzi do pisania ręcznego – plenią się gwałtownie i jeszcze gwałtowniej rozkwitają. Oto czytam w prasie esej o równie gwałtownie i skutecznie kwitnącym rynku starych płyt, tych czarnych, lśniących krążków w tekturowych koszulinach, z których co trzecia to arcydzieło grafiki. A skoro wraca świat czarnych płyt, musi także wracać świat gramofonów, ramion z magiczną igłą na końcu i fachowych szmatek do zsuwania kurzu ze żłobionych krążków. Uszy wracają do cudownych trzasków, do niedoskonałości, co była niedoskonałością rzeczywistości, nieusuwalnie trzeszczącej za oknami. Antykwariaty zaś, nie tylko książkowe, jeśli nawet nie rosną w rytmie grzybów po deszczu, to przynajmniej nie mrą masowo. Przetrzymały zarazę. Tak więc jest kilka powodów, by pocieszać się powrotem starych oczywistości. Ale też lepiej nie skandować wielkiego zwycięstwa starych oczywistości. Trzeba sobie być - unisono.
Unisono więc pukam tamtego dnia do drzwi mego sąsiada na parterze, długowłosego Piotra, zwanego Łysym, wielkiego konesera płyt czarnych. Proszę go o Piaf, która dziś już cudownie passé. Słucham trzasków świata i głosu ponad trzaskami. A przy trzeciej pieśni, o nieszczęśliwej miłości oczywiście, przyglądam się fotografii z lat 30-tych XX wieku, umieszczonej w najzwyklejszej pod słońcem książce o historii najstarszej w Europie, do dziś czynnej księgarni w kamienicy przy Rynku Głównym 23 (ledwie 10 minut spacerem od nowego antykwariatu przy Św. Tomasza). Widzę fragment bożonarodzeniowego kiermaszu. Na tle ośnieżonego kościoła Św. Wojciecha – niewielka kolejka do stoiska… księgarni i składu nut Gebethner i Wolff. Nie inaczej – gdzieś między kaszankami z cebulą, ozdobami choinkowymi, migotliwymi bombkami, czapkami na mrozy najtęższe i innymi rogami dla Turonia – książki. W tej gigantycznej krakowskiej szopce bożonarodzeniowego handlu – produkty firmy, która ma w swym logo sowę, zamarłą na gałęzi między literą G a literą W. I nikt się nie dziwi sowie tutaj.
Między tamtym kiermaszem a kiermaszem dzisiejszym – przepaść nie do zasypania, nie do pokonania odległość. Ale pocieszam się przy końcu udanego dnia. Jednak ufam powoli narastającym powrotom. Czekając na „Dziady” w Teatrze Słowackiego, pokrzepiam się nadzieją, że jeśli nawet zbyt daleko jest z dziś do kiermaszu z lat 30-tych XX wieku, to może z kiermaszu z lat 30-tych XX wieku znacznie bliżej będzie do - jutra. Tak?
Paweł Głowacki