Nie umiem jeszcze czytać, jestem w kinie z matką i jedną z jej przyjaciółek, biorę do ręki program i pytam: "Czy jeśli długo, długo będę patrzył, to zrozumiem litery i słowa?"
Eugène Ionesco "Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy"
Tego ranka, kiedy stał przed lustrem sycąc się kamienną charyzmą swej majestatycznej twarzy i podziwiając piękno malowniczego munduru, od niepamiętnych czasów zmieniającego maluczkich w istoty jeszcze mniejsze - było mu obojętne, czy zgromadzeni w głównej komnacie zamku dworzanie wezmą go za idiotę, czy raczej pomyślą, że się wygłupia. Tak myślę. I myślę, że czuł niejasno, iż w małpującym świat szklanym prostokącie ostatni raz widzi to, co od dalekiego dnia koronacji tyle już razy widział. Zakaszlał piskliwie, bezradnie, myśląc o końcu, który właśnie się zaczynał. Po czym już wszyscy na widowni multikina zobaczyliśmy prolog starej opowieści o nim – pierwsze sceny wyreżyserowanego przez Jonathana Munby’ego „Króla Leara” Williama Szekspira.
Oto Gloucester rozmawia na uboczu z Kentem o swoich synach, a po chwili brzęczą fanfary, maluczcy dworzanie kulą ramiona, pochylają czoła i wchodzi on. Drobi kroczki, niczym dziadkowie w parku dokarmiający wiewiórki orzeszkami, żeby choć na chwilę zapomnieć o czasie. Przydałaby się laska, lecz nie ma laski. Chwyta nożyce i mapę królestwa tnie na trzy części. Dzieli tak władzę, gdyż ma trzy córki, lecz zanim rozda płachty, od każdej córki żąda lirycznej recytacji. Zwariował? Niech zanucą swą do ojca miłość, a będą obdarowane! Każda kawałkiem królestwa godnym sztuki recytacji! Naprawdę zdziecinniał? Ma, owszem, lat osiemdziesiąt, ale żeby aż tak chłopięco dowcipkować przed poważnym gremium najwyższej władzy? Dwie z córek, Goneryla i Regana, sięgają olimpu landrynkowej grafomanii, a on się cieszy niczym dokazujący na długiej przerwie uczniak. Nie chichra, nie, ale to tylko dlatego, że chichot w jego starym gardle nieuchronnie przechodzi w dławiący kaszel, tak bywa od lat i najpewniej już się nie odmieni. A teraz córka ostatnia, Kordelia!... Długa cisza… Kordelia nie znajduje słów dla swego uczucia, wedle jej smaku wszystkie zdania są za małe, więc w istocie mówi tylko: „Kocham… Kocham… Kocham…”. Fiasko. Nie dostaje trzeciej płachty, nie dostaje nic, zostaje wyklęta, wymazana z pamięci ojca. Lear zwariował i zdziecinniał zarazem? Córkę na nieistnienie skazuje za brak słów, zaś Kenta, co w obronie Kordelii stanął – na banicję! Więc jednak! Majestat na amen zwariował i zdziecinniał dokumentnie! Lecz nieme zdumienie tych, co zostaną po tej stronie świata, nie ma już znaczenia. Tym samym krokiem dziadka karmiącego wiewiórki orzechami – opuszcza Lear scenę. Nie dostrzegłem tego wyraźnie, pewnie wyobraziłem sobie jedynie, że cienko, cierpko się uśmiecha, gdy niknie w kulisach.
Wyobraziłem sobie jego pożegnalny uśmiech, tak jak wyobraziłem sobie, że opuściwszy scenę teatru Duke of York – ten najmniejszy teatralny prostokąt w Londynie, gdzie Munby wystawił swego filigranowego „Króla Leara” – nie podreptał do garderoby, lecz przeszedł na jakąś drugą, widmową scenę i wkroczył do innego spektaklu, który właśnie się zaczyna. Wszedł do wnętrza „Krzeseł” Eugène’a Ionesco, tej tragicznej farsy o końcu, o ostatnich słowach przed końcem, i jako Stary (lat 95) usiadł na kolanach swej ukochanej Starej (lat 94). I ona mówi do niego czule: „Jak możesz, koteczku?”, a on do niej w zachwycie: „Pij herbatę, Semiramido”. Oczywiście, co Ionesco notuje w didaskaliach, oczywiście nie ma żadnej herbaty. A gdy pożali się Starej na swój brak łatwości w mówieniu, ona go pocieszy. Rzeknie: „Łatwość przychodzi, kiedy się zaczyna, to tak jak z życiem i ze śmiercią… Trzeba się tylko zdecydować. Mówiąc, odnajduje się pojęcia, słowa, a potem nas samych w naszych własnych słowach, i miasto, i ogród – odnajduje się wszystko, nie jest się już sierotą”… Może to nie „Krzesła”? Opuściwszy na chwilę „Króla Leara” w Duke of York, Lear, jako Król Bérenger Pierwszy, wchodzi być może w sam środek finału innej sztuki Ionesco, groteski „Król umiera, czyli ceremonie”? Owszem. Królowa Małgorzata przeprowadza go oto na drugi brzeg, mówiąc doń trochę tak, jakby mu czytała instrukcję obsługi ostatecznej prostej. „Daj mi rękę, dajże mi rękę, nie bój się już, daj się ponieść… Nie będą ci już potrzebne buciki na zmianę… Wyrzeknij się kolorów… Nie potrąć tego cienia po prawej… Nie zaciskaj pięści, rozkurcz palce… Puść to… Rozkazuję ci otworzyć dłoń. Puść równiny, puść góry. Ot, tak właśnie. To jest już proch… Idź… Trzymaj się prosto, nie potrzeba ci laski, zresztą nie masz laski… Idź… Idź…”.
Wszystko to wyobraziłem sobie nie tylko z powodu legendarnej opowieści Jana Kotta, który ukazał furtki otwarte między „Królem Learem” a chłodnym, szarym absurdem teatru Ionesco i Samuela Becketta. I nie tylko dlatego, że w dwóch portretach powoli i bez śladu patosu stygnących istot ludzkich tkwi cały smak zawrotnie subtelnego aktorstwa Jana McKellena, który u Munby’ego gra Leara. Przywołałem Starego i króla Bérengera, gdyż sam McKellen nakłaniał do snucia prywatnych opowieści. Tuż przed seansem, zanim na ekranie multikina ukazała się pierwsza scena cięcia mapy królestwa, McKellen, ciepło się uśmiechając, mówił, że nie będzie to ich „Król Lear”, a raczej nie tylko ich. Że w istocie każdy z widzów powinien ulepić sobie swoją własną szekspirowską bajkę o utracie i gęstniejącej samotności, a rolą aktorów, rolą teatru jest jedynie dostarczyć materiał do lepienia – na tacy sceny podać widzom życie, pełne życie słów Szekspira. I dopowiedział, że mając lat tyle, co Lear, postanowił zagrać najpotężniejszą rolę świata, gdyż seans swój reżyser zdecydował się ożywić na scenie maleńkiej, niewiele większej niż gabinet, w którym ktoś „Króla Leara” na głos czyta tak, jakby pierwszy raz widział te słowa, te frazy, i jakby pierwszy raz słyszał tę ciszę na dnie dialogów i monologów.
Wściekłość, wycie, ból, rezygnacja, rozczarowanie, w końcu szaleństwo – na scenicznym spłachetku teatru Duke of York nic z tych i innych ingrediencji, co się na istnie Leara składają, nie osiąga rozmiarów kolosalnych. Samotność Leara, tego Leara, nie ma już sił, by paradować na koturnach, a poza tym – oczy i uszy ludzi, którzy siedzą w fotelach naprzeciwko Leara, są blisko, bardzo blisko, tak bez mała blisko, jak oczy nad stroną czytanej książki lub uszy przy gramofonie, gdy w pustym pokoju słucha się fortepianowej sonaty. Katalogując porównania, na jakie zdobyli się ludzie, pragnąc oddać potęgę „Króla Leara”, Jan Kott wymienia najpotężniejsze góry świata: „Mszę h-moll” Jana Sebastiana Bacha, „Piątą” i „Dziewiątą” symfonię Ludwika van Beethovena, „Parsifala” Ryszarda Wagnera, „Sąd Ostateczny” Michała Anioła i jeszcze, żeby szary człek już na zawsze opuścił głowę, dorzuca „Czyściec” oraz „Piekło” Dantego. „Król Lear” Munby’ego jest po przeciwnej stronie, a raczej w dole, u podnóża masywów. Ma coś, zwłaszcza aktorska sztuka McKellena ma coś z ascetycznej doskonałości klawesynowych arcydzieł Bacha, dyskretnych i niewielkich. Krystalicznie podane frazy, wędrujące pomiędzy krystalicznie czystymi gestami, spojrzeniami, falowaniami twarzy. Grając Leara, McKellen gra na słowach Szekspira swoje intymne „Wariacje Goldbergowskie”.
W roli tej nie ma nic zbędnego. Są tylko nuty nieuchronne. I w kluczowych sekwencjach spektaklu także nie ma nic zbędnego na scenie. Jest ona czysta, jak była ponad cztery stulecia temu w teatrze „Pod Kulą Ziemską”, jak czysta jest u Becketta i u Ionesco. Oczywiście nie ma żadnej herbaty. I oczywiście nie ma w teatrze Duke of York żadnych gęstych wrzosowisk, po których błąka się oszalały Lear, jak i nie ma białych pionowych skał wybrzeża Dover. Gloucester, któremu jedna z córek Leara wydłubała oczy, nie skoczy zatem w przepaść, gdyż nie ma przepaści. Jest tylko pusta scena, czyli wszystko. I są jeszcze słowa. Nikt jeszcze nie jest sierotą.
Teraz nie pamiętam, od kogo Gloucester usłyszy radę: „Patrz uszami”. Wiem tylko, że właśnie tak Gloucester zobaczył czeluść pod nogami. Skoczył, bo usłyszał. Przewrócił się na bok i leży tam, gdzie stał. Na scenie. Na dalekim dnie. Za chwilę się ocknie i rozczaruje się. Lecz póki co jest wolny, jak chciał. Nie trzeba go budzić. Niech się łudzi.
I nie trzeba też nic dokładać Learowi, gdy w finale pozostało mu już tylko kilka ostatnich spojrzeń na martwą Kordelię. Wystarczy sama twarz McKellena widziana z bliska, z bardzo bliska. Twarz przywodząca na myśl sędziwy głaz, bryłę minerału pokrytego niepojętym pismem klinowym. Czas się kończy. Niewiele zostało do dodania. Królowej Małgorzaty spokojne zdanie o bucikach już niepotrzebnych. Albo mała pożegnalna prośba Leara. Pięć jego bezradnych słów, mówionych z bliska, z bardzo bliska. „Odepnij, proszę, ten guzik. Dziękuję”.
Paweł Głowacki