Niczego bodaj w naszym dzieciństwie nie przeżywamy równie głęboko jak dni, którym pozwalamy przeminąć bez naszego udziału, poświęcając się ulubionej książce.
Marcel Proust "O czytaniu"
Tuż po ogłoszeniu werdyktu 28. Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku, niejaki Quejana – szlachcic z nieistotnej miejscowości w regionie Mancza, pięćdziesięciolatek, jak odmalował go Cervantes, wprawdzie silnie zbudowany, lecz suchy i chudego oblicza – udał się do izby z księgami. Przepadał w niej często, by w spokoju nie żyć.
Główną nagrodę, Złotego Yoricka, zacne jury Festiwalu przyznało spektaklowi "Burza. Regulamin wyspy". Mówiąc dokładnie - ostatniej sztuce Williama Szekspira, napisanej ponad cztery wieku temu, lecz przeczytanej aktualnie przez reżyserkę Katarzynę Minkowską. Laudacja zabrzmiała mocno, niczym reklama świeżych bułek lub świetlanej przyszłości teatru odnowionego. Otóż, Złoty Yorick do Minkowskiej wędruje - za ważki i artystycznie znaczący głos w toczącej się dyskusji na temat dynamiki i struktur władzy w teatrze współczesnym! Za manifest będący szczerą oraz bezkompromisową, ale też gorzką i czułą opowieścią o narcyzmie starych mistrzów sceny, o ich procederze molestowania psychicznego młodych adeptów sceny i w końcu o szlachetnym buncie tychże młodych, którzy oto, jak poetycko rzecz ujęli szczerze wzruszeni recenzenci, „żegnają starych i z podniesionym żaglem wypływają w nieznane”!
Stopy wody pod kilem!, szepnął Quejana, zamykając za sobą drzwi bibliotecznej izby. Zdjął z półki „Burzę” Williama Szekspira, siadł przy ławie, otworzył tom i poczuł to, co zawsze, gdy od ponad czterech wieków siada tak tutaj - w pierwszych akapitach „Don Kichota”, w słowach Cervantesa – siada i otwiera przeróżne tomy, głównie stareńkie baśnie o dzielnych oraz szlachetnych rycerzach, by czytać, czytać, czytać… „Cztery księgi Amadisa z Galii”, „Wielkie czyny Esplandiana”, „Amadis z Grecji”, „Don Olivante de Laura”, „Florismarte z Hirkanii”, „Rycerz Platir”, „Rycerz Krzyża”, „Zwierciadło rycerstwa”, „Palmerin z Anglii”, „Don Belianis”, i kolejne, których na regałach jest, powiada Cervantes, „z górą sto foliałów bardzo pięknie oprawnych oraz inne, mniejsze”. Gdy Quejana otwiera którąkolwiek z owych opowieści, z jej wnętrza – ze słów, zdań i akapitów – niezmiennie dobywa się to samo brzmienie. Jak mawiają romansopisarze – westchnienie wielkiej ulgi. Po prostu - rade są książki, że pochyla się nad nimi Quejana, gdyż wiedzą, że pochyla się on jedynie po to, by czytać, co na kartkach stoi wydrukowane. Po nic innego. Ufa szlachcic zdaniom, ufa słowom, ufa samowystarczalności napisanego świata. Do książek nie przychodzi w jakiejś swojej aktualnie palącej sprawie, z jakimś problemem współczesnym do rozwiązania, z jakimś żalem, troską, bólem. Nie jęczy opowieściom w ucho: „Zainterweniuj, kochana, bym od jutra jadł na obiad coś więcej niż wciąż ten sam lichy bigos!” Nie proponuje bajkom układu: „Ja cię, opowieści, pozmieniam, poszatkuję, połamię i na nowo sklecę, a ty, w nagrodę za to nowe życie, sprawisz, że gosposia moja znacznie odmłodnieje, siostrzenica zmądrzeje, zaś pachołek w końcu przestanie kłopotliwie pachnieć!” I nie żąda: „Odziej się nowoczesnymi szatkami, historyjko, wskocz w dżinsy i spraw, by we współczesności zapanowała sprawiedliwość społeczna!” Słowem, Quejana czyta nie po to, by zmienić opowieść w zestaw narzędzi przydatnych we wszelkich naprawach zepsutego świata, lecz tylko po to i aż po to, by się w jego głowie powtórzył niepojęty cud świata napisanego. I wtedy właśnie i właśnie dlatego nachalnie brzęczący czas rzeczywistości, co na zewnątrz czasu lektury ślini się błagalnie: „No, użyj mnie! Weź mnie! Zaprzęgnij mnie, a odwdzięczę się!” - mija bez udziału Quejany, nie przeszkadza starym frazom. Dokładnie tak czyta trzeciorzędny szlachcic chudego oblicza. Apel filozofa, by wrócić do rzeczy samych, zmienił sobie w obowiązek uporczywego wracania do słów samych. Czyta, pokornie oddając się we władanie cudzych zdań. Ale i z lękiem, by nie zostać odrzuconym przez słowa. Quejana zna bowiem, dobrze zna „Diariusz grecki” Zbigniewa Herberta (przez ponad cztery wieki, co minęły od powstania „Don Kichota”, biblioteka suchego szlachcica nieuchronnie spęczniała). Dobrze pamięta Herberta akapit bezradności, owe zdania o niemożności zrozumienie istoty słynnej greckiej rzeźby niejakiego Kritiosa - i zawsze, gdy zasiada do czytania starej opowieści, której intonacja bywa niczym rzeźba, powtarza sobie finałowe przesłanie bezradnego poety: „To nie my patrzymy na dzieła sztuki, ale dzieła sztuki patrzą na nas. Woźnica Kritiosa patrzył na mnie chłodno, bez aprobaty, i znalazł mnie po prostu nieinteresującym”.
Usiadł więc Quejana przy ławie, pochylił chude oblicze nad „Burzą” Szekspira i nim przesunął wzrok po pierwszych taktach: „Morze. Pokład statku. Ryk sztormu, grzmoty i błyskawice” – usłyszał sunące od pierwszych taktów westchnienie wielkiej ulgi. Uśmiechnął się. Słowa Szekspira spojrzały na niego ciepło, z aprobatą, i znalazły go interesującym, gdyż otworzył „Burzę”, by ją przeczytać. Po nic więcej. I dlatego łaskawe słowa Szekspira zaczęły się dla Quejany układać w tajemnicę świata zmyślonego, wielkiego niczym świat rzeczywisty, tyle tylko że nie doraźnego jak świat rzeczywisty. Zobaczył wyspę, której nigdzie nie ma, gdyż jest wszędzie, albo na odwrót. Na środku morza bez brzegów zobaczył spłachetek ziemi powtarzający się wciąż od nowa. Zobaczył Prospera, który ongiś naczytał się ksiąg, a teraz powoduje, że magia ksiąg wsysa całą dookolną realność, igra z nią, bierze ją w swoje władanie. I pojął, że jutro, kiedy ponownie zacznie czytać to samo, albo gdy ktoś zacznie oglądać w teatrze „Burzę” – wyspa znów wyrośnie z wody, a Prospero znów uruchomi starą magię, by na końcu kolejny raz ją porzucić. Zobaczył ludzi bezradnych. Zobaczył wszystkie zmienne twarze każdego losu. Zobaczył grę iluzji z rzeczywistością, pamięci z jutrem, papuziego snu teatru z mysio-szarą jawą. Poczuł gorycz nieuchronności. I zgubił się w nieskończonym labiryncie pożegnania Szekspira z Szekspirem ongiś władającym „Hamletem”, „Makbetem”, „Otellem”, „Snem nocy letniej”, „Królem Learem” i resztą przepastnych bajek o niezmienności świata… Szkoda to ciągnąć dalej. Zwłaszcza, kiedy się wie, że nigdy nie dociągnie się do końca. Quejana nie łudzi się, dobrze zna bezradność pewnego ślepego arcymistrza fantastyki, który nauczał, że kiedy się mówi o Szekspirze, na końcu zawsze ma się cierpką pewność, iż powiedziało się za mało, o wiele za mało i gdzieś obok.
Quejana milczy więc. Już kończy lekturę. Słyszy pożegnalny monolog Prospera, skierowany do niego. Słyszy prośbę maga o oklaski – więc bije brawo nad już zamkniętą „Burzą”. Myśli o Złotym Yoricku. Myśli o żałości lektury dzielnie majsterkującej, o czytaniu, co zmienia przepaść w gazetowy paproch. Co dalej? To, co zawsze. Zwariuje, jak chciał Cervantes. Tak, znów oszaleje od czytania pokornego. Byle co stanie się wszystkim. Wyjdzie przed dom. Kwadrat ogórkowych grządek nazwie wyspą. Wskaże palcem powietrze i rzeknie: Przybywaj, sługo, zjaw się! Teraz już można! Zbliż się, Arielu!
Paweł Głowacki