Chłopek, co ani na pierwszy, ani na setny rzut oka niczym szczególnym się nie wyróżnia, chłopek bez imienia, z przeszłością byle jaką i brakiem perspektyw na jutro, chłopek nawet nie roztropek, chłopek totalnie bez właściwości, o którym sensownie rzec można tylko tyle, co o każdym, komu los oszczędził widomej fizycznej ułomności, czyli że posiada nogi, ręce, głowę i resztę – chłopek taki se leży oto. Powiedzmy, że na łące, w bardzo przyjemnych okolicznościach pogodowych – niech to będzie środek cudownego lipca. Tak, dorysujmy obrazkowi detale, dla pełni smaku.
Se więc leży chłopek na łące za miastem, muchy se gdzieś bzyczą, pszczoły se sennie zapylają kwiatki, co se rosną wśród traw, co se zielone są. Poza kadrem, choć niedaleko od chłopka, który leży, bo co se ma nie leżeć, jelonek se coś wącha, bo co se ma nie wąchać. Bóbr pień se żółtym zębem dziabnie raz na godzinę, żabka se zakumka góra co kwadrans, dzięcioł se w korę dziobem puknie, lecz dopiero pod wieczór – na razie olewa pukanie. Czas se kapie wolno tak, jak by zdychał. Kolosalna błogość świata całego, a nawet nie błogość. Lepka katatonia dnia wakacyjnego. Nikomu nic robić się nie chce. No i leży se nasz chłopek – akurat on se leży, ale jak by inny chłopek leżał, nikt by nie zauważył, że to inny chłopek – se leży na dnie tej katatonii powszechnej. Na pleckach se leży, z główką na splecionych pod potylicą dłoniach buźkę mętną ku słonku wystawia i nózią na nózię założoną kiwnie czasem. No i co? No i nic. Zupełnie nic. Dalej se leży, bo co se ma nie leżeć. Słowem – samo życie, kawałek litego żyćka. Leży se tedy chłopek nawet nie roztropek, chłopek, któremu wszystko wisi, a jako że wszystko – wisi mu też gadanie, więc myśl jego, zasadnicza jego refleksja życiowa, może nawet estetyczna, wisi nad nim, jak lewitujący dywan. Ta z samych dużych liter ułożona sentencja brzmi: „Jak wstanę, to się położę”. W związku z czym dalej se leży, choć całkiem możliwe, że se jednak wstanie, żeby się położyć. Albo za chwilę, albo, dajmy na to, pod wieczór – o ile mu się zachce. Koniec obrazka.
Któż mógł pomyśleć, że ten wieki temu stworzony przez Sławomira Mrożka rysunek, w połowie kwietnia 2013 roku okaże się intelektualnym sednem seansu „Pływalnia” - według „Kręgu Personalnego 3:1” Larsa Noréna przez Krystiana Lupę wyreżyserowanego aktorskiego dyplomu w krakowskiej PWST? Kto mógł przypuścić, że Lupy teatr w ogóle – to na scenach świata całego mozolne, w skali 1 : 1 czynione kalkowanie plastrów żyćka – w starym szkicu Mrożka znajdzie tak doskonałego antenata swojej głębi studziennej?
Jak w życiu – na ulicy, na ławce w parku, na parapecie w opuszczonej sali gimnastycznej, przy stole lub na stole, na krześle, albo w miejskich szaletach, z wizyty w których reportaż filmowy Lupa wyświetla na ścianie – jak w życiu są se studenci w „Pływalni”. Siedzą se, stoją se, leżą se wśród resztek bez znaczenia, w bałaganie. Ot, kawałek prawdy dnia codziennego! Kiedy się student lub studentka znudzi, to se wstanie i na przykład wyjdzie z sali, albo se przejdzie z lewej na prawą, bądź znów, jak mawiała moja babka, „se siednie”. Życie! Czasem studentka lub student – najzupełniej obojętne który lub która, więc nazwisk nie wymienię, każdego, każdej jednako intensywnie w „Pływalni” nie ma, bo każdy, każda jest chłopkiem Mrożka – czasem więc któryś, któraś z tych istotnie nieistniejących bąknie coś, chyba o nieudanym uczuciu. W wyświetlanym reportażu filmowym, chyba pod roboczym tytułem „Trudna miłość w szaletach”, studentka zawyje coś wstrząsającego nad pisuarem, zaś pod pisuarem student cosik sobie w żyłę wstrzyknie. Życie jest pełne zasadzek! Ktoś inny, kiedy nagle się obudzi, krzyknie coś na wiwat do ściany, ba, nawet widza jakiegoś opieprzy. Po czym seans wraca do stanu katatonii. Prawda życia! A czas se zdycha, czas se kapie. Wszystko – martwe gesty, monosylaby, długie jak anakonda pasma milczenia o niczym - tak kapie se i kapie. Żyćko z krwi i kości! I tak w kółko – bez najmniejszych szans na jakikolwiek rytm, jakąkolwiek spójną intonację, jakąkolwiek strukturę, na choćby cień wewnętrznej prawidłowości, co by dawał nadzieję, że ta mozolna, sennie ślimacząca się kalkomania żyćka ma jednak początek, że będzie miała środek i koniec sensowny. Sens?
W tej dla świata kłopotliwej kwestii, z „Pływalnią” – dlatego i tylko dlatego, że to eksperymentalne dzieło samego wyjątkowego Lupy – jest jak z kompletnie pustą kartką, krążącą miedzy inteligentami, co w panice i za wszelką cenę chcą pozostać na odpowiednim poziomie. Oto inteligent wręcza inteligentowi niczym nie skalany prostokąt papieru i zagaduje: „Proszę, niech pan to przeczyta a później powie, o czym to jest”. Zagadnięty przez dłuższą chwilę udaje srokę studiującą białą kość, po czym oznajmia, że przemyślał tekst gruntownie i sądzi, iż... Otóż, cokolwiek powie – będzie miał rację, bo taka jest natura pustki każdej. Nie do obalenia są prawidła fizyki: dowolna ciecz - obojętne co, byle coś cieknącego, od wody, przez olej, do wódy – zawsze przyjmuje kształt naczynia, do którego jest wlewana. Tak, cokolwiek powie zagadnięty - będzie miał świętą rację. Także wtedy, gdy nie powie nic.
Na dobrą sprawę, po „Pływalni” – o czym mówić? Przywołać żałosny truizm, że dyplomy aktorskie są nie po to, by po czterech latach nauki młodzież szła na dno w dyplomowych eksperymentach, lecz po to, by młodzież jak najlepiej się sprzedała, choćby na festiwalu Szkół Teatralnych? Dla świętego spokoju zgadzać się, że Lupa to artysta wybitny, genialny, niepowtarzalny, że jest to w jednej osobie Szekspir, Molier, Strehler oraz Kantor, lecz zarazem sztukmistrz taki, który z racji swego nieokiełznanego pociągu do obracania wszystkiego, zwłaszcza aktorów, w metafizyczny towot, winien mieć sądowy zakaz zbliżania się do aktorskiej młodzieży na odległość mniejszą niż kilometr? A może przypominać władzom krakowskiej PWST, że owszem, posiadać na liście płac boga Lupę to okoliczność bardzo wspaniała i pozazdroszczenia godna, lecz że czas najwyższy, by bogu zacząć płacić stawkę podwójną, a nawet potrójną – ale za nic nie robienie, bo w przeciwnym razie kolejny aktorski narybek będzie wyglądał tak, jak narybek w „Pływalni”?
Pomijając już to, że bełkoczą - są smutni, szarzy, bez światła w oczach. Najmniejszego śladu radości w nich nie uświadczysz. Są na scenie tacy, jak na fotografii, co reklamuje ich dyplom, fotografii, w której tkwi cała estetyka „Pływalni”. Po pisuarach sądząc – w toalecie męskiej stoją oto wszyscy, również dziewczęta. W damskiej zapewne jest awaria. Cóż począć, życie bywa kłopotliwe. W nic nie znaczących przyodziewkach, skuleni, najwyraźniej modlący się do fizjologii o cierpliwość, stoją w długiej kolejce do jedynej czynnej kabiny. Stoją, stoją, stoją, nie wiadomo od jak dawna, nie wiadomo ile stania jeszcze przed nimi, lecz stoją, czekają, a ten ktoś, kto utknął w kabinie, nie wychodzi i nie wychodzi. Cóż począć, życie bywa złośliwe, a człowiek dla człowieka wilkiem w szaletach. Na początku kolejki chłopiec obejmuje koleżankę, jak by jej szeptał w ucho: „Bądź dzielna, wytrzymaj jeszcze, proszę, bo inaczej wstyd...” W środku ogonka młodzieniec, który na wszelki wypadek jest już w samych tylko bokserkach, na swą torbę podróżną patrzy niczym na jedyną deskę ratunku w przypadku, gdyby drzwi kabiny nigdy miały się nie otworzyć. Na twarzach studentów z końca kolejki maluje się najpotworniejsze w ich dramatycznym położeniu pytanie świata: „Co czynić, gdy babcia klozetowa straci cierpliwość i po stwierdzeniu, że w toalecie obowiązuje zakaz zgromadzeń – przegoni całe towarzystwo szczotką?” Żyćko czasem pisze przecież nie metafizyką podszyte scenariusze. Ale stoją, Mrożka chłopki płci obojga, stoją licząc na cud prędko uchylonych drzwi do raju ulgi, stoją desperacko i dzielnie odwlekają moment kluczowy, jak uczy życie prawdziwe - moment bezlitośnie nieuchronny. A nad każdym ze studentów lewituje fundamentalna, jednaka dla nich wszystkich, myśl. Na fotografii wprawdzie jej nie widać, lecz skoro w teatrze może nie być widać teatru - niby dlaczego w toalecie miałyby być widoczne refleksje oczekujących? Nie widać więc myśli, lecz ona tam jest na pewno. I brzmi niczym okrzyk wielkiego zwycięstwa: „Jak wejdę, to se siednę”.
Paweł Głowacki