Historia naszej pompki

Ostatnia aktualizacja: 28.05.2013 14:34
Wyspy Zielonego Przylądka, Majorka, Toskania... Krainy, których mieszkańcy używają pompki tylko do ożywiania sflaczałej dętki - to muszą być krainy wielkiej ulgi.
Historia naszej pompki
Foto: sulk/Flickr, lic. CC

Kilka dni temu – słońce w zenicie. Kraków, Planty pod Wawelem, zapach skoszonej trawy, idę niespiesznie. Idę i na klasyczny polski obrazek wpadam. Oto rodak mój, rodak o wczorajszych, gumowych nogach, chybotliwie drzemiąc – leje na pień tuż przy alejce, a rodaczka moja, babina w chuścinie, laską wymachując, opętańczo piszczy: „Co robisz, chamie! Dzieci patrzą, matki i ojcowie, chamie jeden!”. Tak piszczy, za rękaw mnie łapie i konfidencjonalnie szepce: „Popatrz pan jaki buc, w biały dzień szcza w miejscu publicznym”. Po czym do oficjalności wraca: „Nie lej, chamie! Nie jesteś w chlewie!”. Zapytałem w duchu: „Czemu to, rodaku o gumowych nogach, czemu po pompkę nie sięgniesz? Hę? Przecież Polak lubi pompkę, gdyż pompka jest dobra na wszystko! Więc?”  
Tak, Polak lubi pompkę. Polak pompkę wysoko ceni. Bez pompki Polak nie rusza się z domu. Ani z chodzeniem, ani z robotą, ani z telewizji oglądaniem, ani z rozmową, ani z milczeniem, ani ze snem, ani z czuwaniem, ani z myśleniem, może zwłaszcza z myśleniem – z niczym, absolutnie z niczym Polak nie radzi sobie bez pompki. Nawet zrelaksować się nie potrafi. Spójrzcie tylko: jak, na ten przykład, Polak po pracy na rower idzie miłą letnią porą, jak wsiada, rusza i jedzie – to co ma do ramy przytwierdzone? Na czym, prócz szprych, boskie słońce lśni przepięknie? Ma otóż do ramy przytwierdzoną pompkę. Boskie słońce przepięknie lśni na pompce, a gdy dętka sflaczeje - pompka jest jak znalazł. Jak znalazł? Ona jest ocaleniem, gdyż Polak koło napompuje i sunie dalej. Tak właśnie. Polak lubi pompkę, bo pompka ocala wszystko, co sflaczałe, a to w ostatecznym rachunku uspokaja. Owszem, pompowanie uspokaja. Pompowanie uspokaja i usprawiedliwia. Pompowanie uspokaja, usprawiedliwia i nobilituje to, co napompowane. Pompowanie uspokaja, usprawiedliwia, nobilituje i nadaje wartość temu, co wartość ma lichą lub żadną. Polak z pompką w garści jest Midasem – każde Nic zmienia w Coś. Polak lubi pompkę, bo w cieniu dryfujących balonów Polak się prostuje, rośnie, szlachetnieje. Jest lepszy.
Pamiętacie bohatera „Monizy Clavier” Sławomira Mrożka? W tej bezlitosnej opowieści rodak nasz, globtroter z pętami kabanosa w walizce, schlał się na przyjęciu w ogrodach weneckiego pałacu, schlał się po polsku. Rzęził, bełkotał, mlaskał, widmo klasycznego polskiego wstydu na obczyźnie zawisło w powietrzu – lecz od czegóż pompka?! Napompował się schlany prawnuk Mickiewiczów i Słowackich, napompował się, gębę rozdziawił i palcem pustkę po zżartych przez próchnicę zębach wskazując - w ucho najbliżej stojącego dżentelmena, do wszystkich kompromitująco trzeźwych arystokratów, w ucho świata całego stentorowo ryknął: „Wybili, panie, za wolność wybili!”. Tyle wystarczyło. Ruinę wnętrza gęby Wielką Ideą napompowawszy – usprawiedliwił ruinę, uszlachetnił ruinę, czarnym kikutom nadał wartość Szczerbca i całej reszty. I skrzydła husarskie zaszumiały w gębie jego! I błysnął tam miecz Władysława Jagiełły z obrazu Jana Matejki! I w mlasku usłyszeć się dało pieśń: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani...”! I wszystkie nasze przegrane powstania zostały wygrane! Tak właśnie ocalał schlany. Wystarczyło, że sięgnął po naszą narodową pompkę.
    A pamiętacie pewien spektakl w Starym Teatrze - dzieło sprzed wieków? Nie ma już sensu znęcać się nad reżyserem - przemilczę jego imię, przemilczę tytuł przedstawienia. Niech wystarczy, że tuż przed bądź tuż po stanie wojennym ten cud pompowania polskiego się wydarzył. Otóż, władza zdjęła z afisza rzeczone dzieło, a było ono zupełnym dnem artystycznym, tyle że w słusznej sprawie, patriotycznej sprawie – chodziło, rzecz oczywista, o wolność, o Wielka Ideę Wolności. Żałosny dowcip – kolejna w tej aferze oczywistość - na tym polega, iż władza zdjęła estetyczną nicość nie z powodu estetycznej nicości, lecz z powodu ideologicznej nieprawomyślności. No i ruszyło, co było nieuchronne! Dzień, góra dwa dni po zdjęciu - nicość obróciła się w Bohatera, w Szlachetną Ofiarę, w Rejtana, w Chrystusa znad Wisły! I nie ważne już było, że tego oglądać się nie dało. Wystarczyło, że patriotycznie nastrojona krytyka chwyciła za pompkę polską. Duch był ocalony.
    Czemu, rodaku na gumowych nogach, czemu więc ty nie sięgnąłeś po wierną pompkę?! Maligna twoja aż tak potężna była?! Przecież gdybyś sięgnął – baba by wybaczyła! A nawet więcej! Baba polska wybaczyłaby, albowiem baba polska wie, że kwestia nie w tym, by nie lać w publicznym miejscu, lecz aby w miejscu publicznym lać z sensem, po coś, w sprawie jakiejś, za lub przeciwko. Baba dobrze pamięta inne lanie, niedawne lanie po tamtej stronie oceanu, lanie, któremu kibicowała zawzięcie. Mówię o Nowym Yorku, rodaku na gumowych nogach, o obozie protestacyjnym, co go w środku kryzysu bezrobotni rozbili przy jednym z parków Wall Street. Żądali, by wszystkiemu winni bankierzy zapłacili za szkody, ponaprawiali, co zepsuli, i by sypnęli groszem. Walczący wszystkiego dopilnowali. Był prąd w obozie, telewizja, radio, aprowizacja, nawet koncerty na żywo. O niczym nie zapomnieli, poza jednym. Zapomnieli o toy-toyach. Lecz od czegóż jest park? Prasa wprawdzie donosiła o żółknących pniach, nagle usychających krzewach i za krzewami trawie jak futro brunatnego niedźwiedzia. Tak, świat się odrobinę zniesmaczył. Lecz od czegóż jest pompka? Lanie przepoczwarzyło się w lanie ku pokrzepieniu Wielkiej Idei! Przestało być chamstwem – stało się laniem nobilitowanym, uszlachetnionym, uwznioślonym pustą kieszenią i brakiem pracy rycerza lejącego, pełnym godności gestem Szlachetnego Rycerza Słusznej Sprawy. Gdybyś więc, Polaku na gumowych nogach, za pompkę chwycił i rzekł dajmy na to: „Ja nie leję, babciu, ja leję w Wielkiej Sprawie Głodujących Dzieci Somalii” – babcia nie tylko by ci wybaczyła. Ona by też, z chuściny swej parawan zrobiwszy, zanuciła ci: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani/ Że za tobą idą, że za tobą idą chłopcy malowani...”!
    Gdybym teraz zrobił listę tyczących najświeższego naszego teatru recenzji gniewnych, dzieł nie pisanych a pompowanych do rozmiarów tej lub innej, lecz zawsze palącej Wielkiej Idei Współczesności – jak długa byłaby to lista? Przerażająco. Jak długi byłby spis tekstów, co nie są tekstami, jeno manifestami Wielkich Idei, tak Wielkich, że o całej reszcie, zwanej dziełem sztuki teatralnej, autor nawet nie beka? Jak trzy anakondy. Jak długo musiałbym recytować przykłady tekstów krytycznych, które niezawodnym i jak pies wiernym wytrychem Wielkiej Idei – łatwiuteńko, najluźniejszym z kalafiorów, ale z maską Oblicza Marsowego rzecz jasna, uwznioślają każde nieuctwo, każdy burdel sceniczny, każdy brak teatralnego smaku? Optymistycznie licząc – dobę. Odpuszczam. To by zresztą sensu nie miało, a i sił brak. Wystarczy, że przywołam słowa klasyka, słowa gdzieś sprzed sześćdziesięciu lat. Bodaj do Zofii Nałkowskiej klasyk rzekł jakoś tak: Jeśli na to pudełko zapałek gapić się pani będzie długo, uparcie i wnikliwie – to ostatecznie odnajdzie tam pani światy całe, albowiem powiedziane jest: szukajcie, a znajdziecie.
Niewiele się zmieniło przez lat sześćdziesiąt. Tak niewiele, że w relacji z festiwalu filmowego w Cannes Tadeusz Sobolewski dzieli się z nami taką oto fantastyczna frazą: „Inside Llewyn Davis braci Coen to ten rodzaj kina, które nie jest ilustracją żadnego problemu, o nic nie walczy, ale które natychmiast chciałoby się komuś pokazać i delektować się nim wspólnie”. Nie ma wątpliwości – myśl tę mógł skomponować wyłącznie Polak. Ona jest z gatunku rewelacji dobrze znanych. „Głąb zeń, ale mimo to rozwiązał układ równań różniczkowych!”. „Nogi wprawdzie stracił w wypadku kolejowym, ale mimo tego braku – na setkę regularnie schodzi poniżej 11 sekund!”. „Niewidomy od urodzenia, ale mimo takiego nieszczęścia – zawsze umie dojrzeć swą mamę z daleka!”. „Głuchy jak pień, ale proszę bardzo - mimo tej ułomności czysto zaśpiewał Bogurodzicę!”. Muszę dalej wymieniać? Film braci Coen charakteryzuje się brakiem Wielkiej Idei, ale pomimo tej kompromitującej ułomności – jest to dzieło sztuki! Wyobraźcie sobie! Niemożliwe to, ale jednak prawdziwe! Cuda się jednak zdarzają!
    Gdyby Sobolewski nie był Polakiem, a obywatelem, dajmy na to, Wysp Zielonego Przylądka, fraza jego nie byłaby fantastyczna, byłaby normalna. Bez „Ale”, bez tęsknoty za Problemem i bez szczerego zdumienia, że coś żyje, choć o nic nie Walczy – fraza ta brzmiałaby zwyczajnie, po ludzku. Po prostu tak: „Inside Llewyn Davis braci Coen to ten rodzaj kina, które chciałoby się komuś pokazać i delektować się nim wspólnie”. Wyspy Zielonego Przylądka, Majorka, Toskania... Krainy, których mieszkańcy używają pompki tylko do ożywiania sflaczałej dętki - to musza być krainy wielkiej ulgi.
Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR