Ariel Juliana Tuwima

Ostatnia aktualizacja: 11.06.2013 14:44
Czesław Miłosz wyznał: Jestem skłonny zaryzykować opinię, że "Bal w Operze" jest modlitwą o nieistnienie świata, który jest zbyt występny, żeby miał prawo trwać. Tym był seans Orzechowskiego.
Portret Juliana Tuwima autorstwa Stanisława Ignacego Witkiewicza z 1929 roku
Portret Juliana Tuwima autorstwa Stanisława Ignacego Witkiewicza z 1929 rokuFoto: Stanisław Ignacy Witkiewicz/Wikipedia/Domena publiczna

     Ariel pogodził się z siłą przyciągania ziemskiego. Ostatniej niedzieli, kiedy głosem spokojnym mówił fragmenty z Objawienia św. Jana, a sekundę potem ryknął: „Dzisiaj wielki bal w Operze!” – ważył dokładnie tyle, ile waży naprawdę. 85, może nawet 95 kilogramów. Nie krył tego. Znudziło go fruwanie, znudziło go udawanie, że fruwa, pląsa na wysokościach, że jest prawie nieważki.

Znudziło go czarodziejstwo teatru, gdzie dzięki niewidocznej z daleka, przez scenicznych brygadierów zwijanej i rozwijanej za kulisami linki latać można swobodnie, jako duch zwiewny, można udawać, że nic się nie waży, można wysoko nad głowami Ziemian mamić magią – jak chciał William Szekspir i Prospero - można pojawiać się i znikać niczym kula mgły. Znudziła go bajkowość, napowietrzne sztuczki, serwowanie cudów głowom na parterze i w lożach. Znudziła go cała teatralna maszyneria do lepienia widmowych światów, zawsze ukryta przed widzami – te przyrządy, których brzmienie udaje ciosy piorunów, wicher, szmer deszczu lub śpiew skowronka nad łąką w dzień doskonale spokojny, te reflektory, których blask zmienia się na horyzoncie z tyłu sceny w księżyc, słońce, łunę pożaru bądź chmurę, te syczące pudełka do robienia mgieł ociężałych i dymu ognisk, te pełne czerwonej farby woreczki pod kostiumami, co je lekko ścisnąć wystarczy, by z udawanej rany wypłynęła toczka w toczkę - krew. Tak, znudziła go cała ta abrakadabra. Artur Sandauer rzekł o Julianie Tuwimie: „Żydowski Prospero polskiej poezji”. Ostatniej niedzieli, w południe, by Rok Tuwima uczcić, na 418 Salonie Poezji Krzysztof Orzechowski czytał Tuwima „Bal w Operze”. W foyer na pierwszym piętrze teatru im. Juliusza Słowackiego. Pomiędzy niewidoczną wielką sceną daleko przed nim, a Krakowem, widzialnym i słyszalnym w otwartych oknach za jego plecami. Pomiędzy iluzją a realnością, na krawędzi, na ziemi niczyjej, on, już nie zwiewny duch, lecz jeszcze nie Nikt, który idzie Plantami. Orzechowski - Ariel po ludzku ociężały, bliski każdemu, na wyciągnięcie ręki, ten Ariel Tuwima – zatrzymał się pomiędzy i gadać zaczął. Chciał się pożegnać?

     Możliwe. Przecież niektórzy profesorowie uczą, że pisany w roku 1936 „Bal w Operze” to genialność, po której wszystko, co Tuwim stworzył, zwłaszcza po wojnie, już tylko ból czyniło swą marnością. Ból coraz większy pęczniał i gęstniało zawstydzenie. Więc - tak, „Bal...” mógł być czymś na podobieństwo bezwiednego pożegnania. Po nim, dalej – zwłaszcza po wojnie - już prawie nic, z każdym kolejnym drukiem coraz mniej. Coraz mniej wyjątkowości, coraz więcej gorzałki naszej powszedniej. Po „Balu...” - dziełka o karlejącym znaczeniu, raz za razem. Coraz banalniejsze frazy, wystygający język, blaknące słowa. Tuwim malejący wers po wersie. Tuwim usychający w każdym kolejnym zdaniu. Wreszcie Tuwim – jak każdy inny rymopis. Ten sam Tuwim, który „Balem w Operze” wcisnął w rozpacz wszystkich piszących nad Wisłą! Tan sam, przy którego polszczyźnie w „Balu...” jak niemowlę bezradny, tyci Józef Wittlin zapiszczał: „Tuwim jest dowodem na istnienie Boga, bo żeby tak głupi człowiek był tak wielkim poetą...”! O co tyciemu szło z tą „głupotą”? O marksizm Tuwima, rzecz jasna. I co teraz? Dotknąć marksizmu Żyda?

     Marksizm, zły kapitalizm, dobra równość, trujące banknoty, miód społecznej sprawiedliwości, Żydzi w Polsce, przed i po ostatniej wojnie... Rozwijać to? Można by, zwłaszcza ostatnie kwestie, wszak smrodek antysemickiego planktonu dzielnie się snuje nad Wisłą. Niby cisza i spokój, a jednak młody Stuhr – biczowany za wadliwie wybraną rolę, Gross – chlastany za błędną książkę, a decyzją czujnego wójta - patronem jakiejś tam szkółki gminnej Tuwim nie będzie, a nie będzie, bo nie. Więc? Chuchnąć, by podrażnić? Papierosowym dymem w smrodek Polski chuchnąć tak, by w środku smrodku dym kształt Gwiazdy Dawida przyjął? Co innego jest fundamentalne. Zachwycający brak litości u Tuwima.

     On, Żyd wiecznie pomiędzy - bez szans na bycie Polakiem litym, bez nadziei na bycie Żydem do dna – jakby na bezwiedne pożegnanie ze wszystkim tworzy „Bal w Operze”, wprowadza polszczyznę w fenomenalną wściekłość, na dnie której w istocie nic nie ocaleje, żaden okruch świata lat trzydziestych ubiegłego wieku. Ani semityzm, ani antysemityzm, ani faszyzm, ani komunizm, ani kapitalizm, ani rewolucja, ani pieniądze, ani bieda bezdenna, ani taniec, ani bezruch, ani jedwab, ani barchanowe gacie, ani dancing wysublimowany, ani przaśny chlew, ani zblazowane rentierstwo, ani orka na ugorze, ani burdel, ani wierność, ani wielkomiejska rozpusta, ani wsiowa dewocja, ani astronomowie, ani przekupki uliczne, ani dzień, ani noc, nic, nic, nic nie zostaje ocalone, nic i nikt. A jeśli jednak coś, to tylko kilka słów starej nadziei. W finale „Balu w Operze” Tuwim wraca do Objawienia św. Jana. „Tak mówi Ten, który świadectwo daje o tych rzeczach: Zaiste, przyjdę rychło. Amen. I owszem, przyjdź, Panie Jezusie!” Tych kilka, kilkanaście słów... I kilkaset, może kilka tysięcy słów całego „Balu...” One były nieuchronne. A raczej fakt, że wszystko tkwiło w nich i tylko w nich, był nieuchronny - gdyż na świecie żyjąc wiecznie pomiędzy, Tuwim w istocie mieszkał w języku. W fantazji słowotwórczej „Zieleń” wyzna: „Oto dom mój: cztery ściany wiersza/ W mojej pięknej ojczyźnie polszczyźnie”. Stąd się żegnał bezwiednie w 1936 roku.

     O polszczyźnie „Balu w Operze” – cóż można powiedzieć? O tych nie wiadomo ilu wirujących ścianach wiersza? Jak w pełni opisać, co mówię opisać, jak naszkicować jedynie, jak choćby tylko po łebkach idąc oddać moc tego zawrotnego bluzgu, którego gramatyka ma precyzję pajęczyny? Jak odmalować pozornie niepoczytalny taniec języka wściekłego, pozornie bezładne skoki rymów, pozornie nic nikomu nie dające zderzenia słów niedokończonych, połamanych, słów kuśtykających, słów o odciętych końcówkach, strzępów słów? A rytm morderczy? Jak go sportretować? A to w części VI nagłe przejście z szaleństwa do słowiańskiej naszej katatonii sentymentalnej, kiedy to pieje kogut, mgła o świcie wisi nad łąkami, w zagajniku zaś ptaszek gwizdnął? Właśnie, jak opisać chwilę, w której Orzechowski – Ariel Tuwima – nagle staje się pastelowy, odstawia stentorowe modulacje i ciepły jest, niespieszny i uduchowiony niczym pastuszek gąski pasący i o miłości marzący na jawie swojej wygłodzonej, beznadziejnej i ozdobionej starą matką, co od pięciu lat chora - wrasta w zapiecek? Nie dziwię się tyciemu, biednemu Wittlinowi, że przy „Balu...” – bredził coś o Bogu.

     U Szekspira Ariel, duszek zwiewny, fruwając lekko – na rozkaz Prospera robił w „Burzy” wielki teatr: czynił deszcz, rozkręcał bąki wichrów, tworzył gigantyczne fale morskie, sterował błyskawicami, trochę później mylił ludziom ścieżki i sny, dawał im i odbierał spokój, wstrzymywał ostrza nad śpiącymi gardłami. Od własnej nieważkości poczynając – aż do finału lepił kolosalną iluzję. Ostatniej niedzieli Ariel Tuwima był pogodzony z przyciąganiem ziemskim. Pomiędzy iluzją a realnością – najwyraźniej wygodnie mu było z tymi jego kilogramami ludzkimi. W na amen schodzonych butach, w ciemnych spodniach i czarnej lnianej koszuli, opiętej na majestatycznej kuli – nie marzył o skrzydłach z jedwabiu, o locie na niewidocznej lince, nie tęsknił za bombastyczną, malowniczą teatralnością. Nie żeby nią gardził, nie! On tylko wiedział dobrze, on dobrze wie, że wszystko, co jest u Tuwima w „Balu w Operze” – jest w języku, tylko w języku. I że takie też jest sedno, taki jest początek teatru: słowo. Czyli ten chłopiec pradawny, co wpadł do jaskini, krzycząc „Wilk!!!” – a żadnego wilka za słowem „wilk” nie było. Ten Ariel na rozkaz Tuwima zrobił z „Balu w Operze” doskonały teatr słów, bez mała – jedynie słów. Stąd tak niebywała czystość jego seansu – jest w nim tylko to, co nieuchronne.

     Powiadam: „bez mała”, gdyż było kilka ruchów na małej scenie pod otwartymi oknami. Kilka kroków – tyle, by Ariel podszedł do mikrofonu, do szklanki z wodą. Kilka gestów – tyle, by Ariel odlepił włosy z czoła, dotknął małych pąków róż, na piersi wpiętych w koszulę, albo by uruchomił dętą kapelę w czterech kątach foyer: Przemysława Sokoła na eufonium, Krzysztofa Muchę na tubie, Marka Michalaka na puzonie, Adama Kawończyka na trąbce, i jeszcze Halinę Jarczyk na skrzypcach i Jacka Hołubowskiego na akordeonie. Żeby zagrali jazz, albo żeby coś nagle grzmotnęło, albo żeby sennie się stało, albo żeby odtrąbili kolejny nieudany koniec fatalnego świata. To wszystko. Cała reszta – to zdumiewający taniec wściekłego języka, albo języka nagłe cisze, nagłe uspokojenia, smaczne okresy rozleniwienia. A po chwili kolejny akt braku litości dla wszystkiego. Ariel Tuwima – stary aktor o słuchu absolutnym - dobrze wie, że czytanie „Balu w Operze” to ciągłe stwarzanie i rozkruszanie – gardłem, wargami, językiem, zębami. Ten Ariel zna teatr.

     Czesław Miłosz wyznał: „Jestem skłonny zaryzykować opinię, że „Bal w Operze” jest modlitwą o nieistnienie świata, który jest zbyt występny, żeby miał prawo trwać”. Tym był seans Orzechowskiego. I coś jeszcze. Godzina ta miała w sobie gorycz Szekspira i Prospera - gorycz pewności, że w teatrze da się powtórzyć nędzę świata, ale nie da się jej zdławić. To samo wiedział Tuwim. Jutro więc, za miesiąc – Orzechowski przed ludźmi stanie i szepnie fragmenty Objawienia św. Jana, i ryknie: „Dzisiaj wielki bal w Operze!”. Jutra, za miesiąc – wszystko zacznie się od początku. Gdzieś. Wszędzie.

                                                                                                                                  Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Fiasko w nowej marynarce

Ostatnia aktualizacja: 02.05.2013 19:03
Między drugim kloszardem a najambitniejszą dziś krytyką teatralną - właściwie brak istotnych różnic. Ta sama poetyka pocieszania na siłę. Ta sama tania metoda estetycznego uwznioślania fiaska.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Historia naszej pompki

Ostatnia aktualizacja: 28.05.2013 14:34
Wyspy Zielonego Przylądka, Majorka, Toskania... Krainy, których mieszkańcy używają pompki tylko do ożywiania sflaczałej dętki - to muszą być krainy wielkiej ulgi.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Drugie przyjście błazna

Ostatnia aktualizacja: 04.06.2013 15:43
Nic nowego pod słońcem. Taka jest przyczyna teatralnej rewolucji "Eugène Ionesco". Nie ma się co łudzić. Innej nie było. I nie ma innych źródeł teatru istotnego, trwalszego niż jeden maj.
rozwiń zwiń