„Drogi panie Drewniak, pozwól pan tutaj na momencik i spójrz pan, o, na to! Spójrz pan tylko!”. Kazio Wiśniak trzymał w dłoniach kostium teatralny, stary ogromnie, może i stuletni, chyba frak, zresztą – dziś już obojętne, czy frak, czy co innego. Wskazywał palcem zdumiewający żółty ścieg przy kołnierzu, ścieg rytmiczny w kształtach, regularny niczym arabeski, po czym przeniósł palec na guzik, na hipnotyczny porządek nici, co idealny krzyż tworzyły między czterema dziurkami. Kiedy to się działo? Wieki temu.
Z druhem moim, recenzentem Łukaszem Drewniakiem, teatralny program „Maska” żeśmy w Telewizji Polonia robili. Smaczna to była epoka! W dniu, o którym mówię, ekipę całą skrzyknęliśmy na ul. Radziwiłłowską w Krakowie, do monstrualnego magazynu kostiumów i rekwizytów scenicznych. Wiśniak był gościem specjalnym. Temat odcinka – oczywiście scenografia. Wygląd świata przedstawionego, jego struktura, gra jego barw, gra kształtów, gra świateł wreszcie. Czegóż tam, na kilku rozległych piętrach magazynu przy Radziwiłłowskiej, nie było! Szable, hełmy, zbroje, rękawice, kolczugi, zastawy stołowe, naczynia, suknie, spódnice, spodnie, fraki, szaty królewskie, buty dla pań i panów, koszule, peruki, garnitury, pończochy, krawaty, fontazie, diabli wiedzą, co jeszcze! Wszystko tam trwało w ciszy, znieruchomiałe, wszystko ze wszystkich opowieści, które się przez wszystkie krakowskie sceny przetoczyły przez wiek cały. I wszystko – od najlichszego guzika, po monstrualną fuzję – jakieś takie samoistne. Wszystko skończone, dokończone raczej, zamknięte, bezbłędne, spójne wewnętrznie, jak by bez ustanku trafiało w estetyczną dziesiątkę. Lepiej, jeśli powiem: „w dziesiątkę formy”, bo nie piękno mam na myśli. Mam na myśli słowa: „Robota”, „Zrobione”, „Skonstruowane”, „Stworzone”. Tak, w magazynie wszystko – całkiem jak żółta arabeska na kołnierzu trzymanego przez Wiśniaka kostiumu, albo niczym krzyżyk z nici przy guziku – wszystko bez ustanku trafiało w dziesiątkę formy. Palec Wiśniaka tańczył na nitkach, a Wiśniak wołał do Drewniaka: „Spójrz pan, jak to jest zrobione!!!” Ile lat minęło od tego krzyku? I pytania inne. Zobaczył Drewniak, jak to jest zrobione? Zobaczył i zapamiętał, czy zobaczył i nie zapamiętał? A może nie pojął, że tak naprawdę widzi to, co w sztuce nieuchronne: konieczność formy?
Powtarzam: dywagowanie o pięknie na bok odstawiam. Nie ma co marnować słów na rozprawianie o smakach, podniebieniach, gustach. Komuś coś się podoba, komuś innemu dokładnie to samo się nie podoba – tak było od zawsze i na zawsze tak zostanie. Ale też od zawsze było tak – i na bok odstawiam też rozmowę, czy to warunek konieczny i wystarczający, czy tylko konieczny – otóż, od zawsze było tak, że dzieło sztuki to coś, co jest zrobione. Owszem – jak dobry czajnik lub rower porządny. Sonety Petrarki są zrobione. Heksametry Homera są zrobione. Sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej jest zrobione. Zrobione są, i to jak, akapity Nabokova, opowieści Szekspira, sceniczne kryształy Becketta, frazy Mozarta i Bacha. Dziwnie wygląda na obrazie Picassa twarz ludzka – lecz jest to obraz zrobiony. O bałaganie filmowych korowodów Felliniego zapomnieć się nie da, gdyż zawsze jest to bałagan zrobiony z zegarmistrzowską precyzją. Wymieniać dalej? To, co nie jest zrobione, co nie ma wewnętrznej spójności, co nie jest domknięte, zorganizowane, w czym nie widać konieczności - nie może być sztuką. Legendarne jest piekło, które Kantor zrobił teatralnej krawcowej z powodu wadliwie przyszytego guzika. Sporo lat temu Ronconi przywiózł do Krakowa „Peer Gynta”. Na próbie technicznej dostrzegł między zastawkami fatalną szparę – kazał ją zlikwidować. „Ależ, Mistrzu, przecież żeby zlikwidować szparę, trzeba rozebrać całą dekorację!” – usłyszał od swojego technika. „No to rozbierajcie, a później złóżcie, już bez szpary” – rzekł i wyszedł. Miał spokojny uśmiech. Wymieniać dalej? Nic w sztuce nie może być nie zrobione, nawet, a może zwłaszcza - burdel. Tak, burdel, bałagan, śmietnisko, rumowisko – głównie to w sztuce musi być zrobione. Nie da się na scenie burdelu stworzyć tylko z burdelu... Szczerze mówiąc – ostatnio się da.
Nie wiem, co Drewniak wyniósł z niegdysiejszej lekcji Wiśniaka, wiem za to, że był na „Pływalni” (pisałem o tym bałaganie niedawno)– aktorskim dyplomie krakowskiej PWST, wyreżyserowanym przez Lupę. Przeczytałem recenzję Drewniaka. Ostatni raz powtórzę: nie wchodzę w dysputę o smakach, gustach, podniebieniach. Niechaj Drewniak je, co chce. Ja tylko z jego tekstu „Sucha woda, czyli powrót Krystiana Lupy” jedno zdanie przytoczę, zdanie-perłę, zdanie-sedno, kluczowe dla młodej krytyki ostatnich lat zdanie czarodziejskie. Oto ono, z moim wytłuszczeniem: „Lupa z premedytacją robi już tylko brudne, brzydkie, rozlazłe, rozpadające się spektakle”. Słowem – z premedytacją serwuje ludziom sztukę gruntownie nie zrobioną.
Premedytacja! Celowość! Tak miało być! Taki był zamiar! Premedytacja! Premedytacja! Artystyczna premedytacja! O, premedytacjo ma!... Cudowne słówko! Wszystkiemu dodaje urody! Do czegokolwiek na planecie teatru dzisiejszego je doczepisz – to coś z punktu w złoto się przemienia, nabiera sensu, głębi, szlachetności. Człowiek garbaty to człowiek ułomny. Ale czy nie jest tak, że gdy ktoś ogłosi: „On jest garbaty z premedytacją! Jest garbaty, albowiem zamierzył być garbaty!” – to naraz znika gdzieś ułomność garbatego i jakby prostują się plecy jego? Za dotknięciem czarodziejskiej różdżki słówka „Premedytacja” – dowolny kuternogo jest właściwie radosną primabaleriną baletu moskiewskiego, każdy ociemniały widzi wyraźnie nawet w nocy, głupi staje się filozofem, bezzębnemu wyrastają zęby i cudownie krystalicznieje mętna maź bagna wszelkiego, i jaśnieją czernie, a burdel robiony wyłącznie burdelem nabiera walorów szalenie interesującego dzieła sztuki zaangażowanej. Dzięki czarodziejskiej recenzenckiej różdżce słówka „Premedytacja” (rzecz jasna, nie tylko Drewniak potrafi dziś operować nią tak skutecznie i elegancko) – teatr nadwiślański, zwłaszcza ten najmłodszy, nic nie musi robić, niczego nie musi zrobić, bo różdżka i tak zrobi z niczego coś bardzo na czasie.
Przypomniał się stary dowcip. Bohaterowie: żona, mąż, nowa marynarka męża, krawiec, dwóch kloszardów na ławce w parku. Wraca mąż w nowej marynarce do domu, pyta żony: „No i jak?”. Żona: „Na prawym ramieniu się marszczy, wracaj do krawca, niech poprawi”. Poszedł. Mówi: „Na prawym ramieniu się marszczy”. Krawiec: „A podnieś pan prawe ramię do poziomu. No i już się nie marszczy!” Wraca mąż z jednym ramieniem w poziomie. Oczywiście – problem ze zmarszczkami powtarza się przy ramieniu drugim. Lewe ramię więc do poziomu. „I już się nie marszczy”, cieszy się krawiec. Żona: „Na ramionach się już nie marszczy, za to na plecach się marszczy”. Ostatni raz wraca mąż, co z ramionami w poziomie wygląda jak strach na wróble, wraca do krawca. Krawiec powiada: „A pochyl się pan, w pół się pan zegnij. No i już się nie marszczą plecki”. Wraca tak do domu - strach na wróble potwornie złamany w pół - wraca powoli przez park, patrząc w ziemię. Jeden z kloszardów, co na ławce tanie wino popijają, wzdycha: „Popatrz jaki biedny, zgarbiony, ciężko przez los doświadczony inwalida...” Drugi kloszard odpowiada: „Być może inwalida, być może na amen zgarbiony, być może ciężko doświadczony, ale za to jak świetnie na nim marynareczka leży!”
Między drugim kloszardem a najambitniejszą dziś krytyką teatralną – właściwie brak istotnych różnić. Ta sama poetyka pocieszania na siłę. Ta sama tania metoda estetycznego uwznioślania fiaska - albo przy pomocy ocalającej frazy: „Świetnie leży!”, albo przy pomocy magicznego zaklęcia: „Z premedytacją”.
Paweł Głowacki