Wieczór w kawiarni. Część II

Ostatnia aktualizacja: 28.08.2013 17:37
Co dziś począć z opowieściami Sławomira Mrożka? Otóż – czytać. Tak. Ale to, co stoi napisane, a nie co innego. Czy tyle wystarczy, by Mrożka "odpolszczyć”?
Sławomir Mrożek, Dzienniki, t. 1, Wydawnictwo Literackie (fragm. okładki)
Sławomir Mrożek, "Dzienniki", t. 1, Wydawnictwo Literackie (fragm. okładki)

Nie dla Honoru ocalenia, a jeśli już, to szło o honor z małej, prywatnej, nieoficjalnej, domowej, po prostu gówno rodaków obchodzącej, nie zaś z dużej litery pisany. Nie o Ojczyznę, nie o Naród, nie o Plemię. Nie o Cześć Regionu, Języka, Pamięci, Historii, Strojów Regionalnych, Kulinarnej Tradycji Regionu oraz Regionu Ciekawostek. Nie o Godność Miasta Rodzinnego, Miasteczka, Przysiółka, Parafii Naszej, Bo nie Waszej. Nie o Dobre Imię Księdza Proboszcza – Panie, Miej Go w Pieczy Swej Niebieskiej, Na Wieki Wieków, Amen. Nie o to szło. By „Wdowy” Sławomira Mrożka mogły się rozpocząć, by dwie damy w czerni mogły wieczorem w kawiarni o życiu gdakać spod żałobnych woalek, sącząc przez słomki różowe napoje i widelczykami dziobiąc czekoladowe torty – wcześniej śmierć musiała się za kulisami zdarzyć. I się zdarzyła. Mężowie wdów na pojedynek się wyzwali. Biała broń – szpady. Dwa dźgnięcia. Dwa trupy. Nie wchodźmy w detale, niech wystarczą słowa: kobieta, miłość. Stąd śmierci dwie. O kawałek zupełnie obojętnego dla świata honorku prywatnych uczuć im poszło. Baba w domyśle, miłość urażona, brzdęk szpad na polanie o poranku. Czerwone plamy na białych koszulach. Zapewne mgła... I przeszywający krzyk drozda w konarach...
Spiżowy banał. Papier straszliwy. Coś zupełnie innego niż na przykład w „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna Wiekopomny, Fundamentalny dla Honoru Europy, a nawet Godności Człowieka W Ogóle, Pojedynek (bo przecież nie jakiś tam sobie pojedyneczek) Lodovica Settembriniego z Leonem Naphtą o duszę Hansa Castorpa – na zaśnieżonej cichej polanie Pojedynek Humanisty z Totalistą. Jeden celuje w niebo, drugi – w skroń własną. Wstrząsający Symbol! Jak powiada wnikliwy interpretator – oto „w przededniu I wojny światowej humanizm oddaje impotencki strzał w powietrze, a totalizm dokonuje samozniszczenia”. Czy muszę mówić, że fraza ta winna składać się z samych Kolosalnych, Tłustych, Tuszem Czarnym Jak Noc Drukowanych Liter? Nie muszę. Za to co innego opowiem, normalną czcionką.
Próg między czterdziestymi i pięćdziesiątymi latami ubiegłego stulecia. Na Cornell University Vladimir Nabokov prowadzi wykłady z literatury świata całego. Przychodzi pora na Tomasza Manna – podarował mu ledwie 50 minut i ani sekundy więcej. Po prostu czytał na głos jedno z opowiadań. Nie ważne, które. Mało istotne, że nie był to fragment „Czarodziejskiej góry”. Wielki jak koszykarz tropiciel motyli i kustosz szachowych labiryntów, ponoć w jaskrawej koszuli pod tweedowym blezerem – sylabizował zdania opowieści Tomasza Manna, szyderczo prychając nad każdym. Miażdżył Manna. Bez cienia litości, lodowato, ostatecznie – miażdżył literaturę będącą na usługach rzeczywistości, literaturę skapującą z Ideologii, Filozofii i Egzystencjalnych Problematów Ludzkości. Przypomina się spokojna mądrość Borgesa: „Zawsze uważałem, że istnieje dobra i zła literatura. Zwrot literatura zaangażowana kojarzy mi się z określeniem jeździectwo protestanckie”. Tak, w niecałą godzinę zmiażdżył Nabokov „jeździectwo protestanckie” Manna, wiele lat później zaś, na kanwie „Lolity”, ułoży te zdania fundamentalne.
"Dla mnie opowiadanie lub powieść istnieją jedynie o tyle, o ile dają mi to, co nazwę tu bez ogródek rozkoszą estetyczną, czyli dają mi wrażenie, że jestem – jakoś, gdzieś – związany z innymi formami egzystencji, w których sztuka (ciekawość, tkliwość, dobroć, ekstaza) stanowi normę. Niewiele jest takich książek. Cała reszta to albo gazeciarska tandeta, albo też to, co niektórzy nazywają Literaturą Wielkich Idei, czyli bardzo często także gazeciarska tandeta, tyle że w formie ogromnych gipsowych bloków, pieczołowicie przenoszonych z wieku do wieku, dopóki nie zjawi się ktoś, kto porządnie rąbnie młotkiem w Balzaka, w Gorkiego, w Manna”.
Rzecz jasna – można się nie zgadzać z tym, można się oburzać, protestować, prychać w szlachetnej, bogoojczyźnianej bądź innej, porównywalnie społecznikowskiej intonacji. Ale też prychanie takie, biało-czerwone i ze śnieżnym orłem w koronie, nie zdławi przyjemności, jaką się ma czytając – zaszarżuję i powiem, że na marginesie rzeczonego Strzelistego Pojedynku Settembriniego z Naphtą pisane – opowiadanie Nabokova „Sprawa honoru”, rzecz o nieudanym „strzelaniu się” na polanie o świcie. Oczywiście – kobieta, oczywiście – jej cześć, oczywiście – godność męska. Ale i coś jeszcze jest w tej najzupełniej prywatnej sprawie. Normalność mianowicie. Fenomenalnie przez Nabokova odmalowana normalność miliona detali najbanalniejszych. W honor ugodzony Anton Pietrowicz najpierw chleje, później spać przed godziną zero nie może i drzemki szuka kartkując – „Czarodziejską górę”. Trafił na Pojedynek Humanizmu z Totalizmem? Nieistotne. Istotne, że lektura nie pomogła. Trzeba mu było na polanę honoru jechać na kacu i po nocy z powiekami w górze. Ale dał radę. Tak. Jakoś wybrnął z kłopotu. Zwyczajnie: w drodze na polanę honoru – uciekł. Zaszył się w żałośnie tandetnym pokoju taniego hotelu...
„Usiadł na łóżku, zdjął buty, z ulgą przebierał palcami stóp i zauważył, że na pięcie ma bąbel, a w odpowiadającym mu miejscu w skarpetce – dziurę. Zadzwonił, żeby zamówić kanapkę z szynką. Kiedy pokojówka postawiła talerz na stole, rozmyślnie go zignorował, lecz gdy tylko drzwi się zamknęły, oburącz chwycił kanapkę, natychmiast usmarował sobie palce i podbródek wystającą obwódką tłuszczu i zachłannie postękując, zaczął jeść”.
I tak się skończył ten ułomny pojedynek. Genialnym, dojmująco bezlitosnym i czułym zarazem obrazkiem Nabokova. Szynką w zębach, blaskiem tłuszczu na brodzie, cichym stękaniem w ukryciu – tym się skończyła batalia o honor. Życiem. Życiem kogoś zupełnie bez znaczenia dla świata. A „Dar”, ostatnia po rosyjsku napisana powieść Nabokova? Nie tylko jej finał, ale i całą potężna resztę trzeba przemilczeć. Trzeba na „maleństwie” poprzestać. Musi wystarczyć, że w historii tej jest Godunow-Czerdyncew, pisarz (echo samego Nabokova), który tworzy polemiczna książkę o Czernyszewskim, kolosalnym rosyjskim myślicielu, który w jednej ze swych prac wyznał: „Stosunek dzieła sztuki do odpowiednich stron i zjawisk rzeczywistości jest taki sam jak stosunek reprodukcji do obrazu, z którego została skopiowana”. Czyli – literatura jako pasywna kalka realności, pisanie na potulnych usługach u Pani Rzeczywistości, pióro jako pałka do wystukiwania rytmu na werblu Idei, im większych, tym lepiej dla pałki oraz zasłuchanego plemienia. Czy właśnie to, że Godunow-Czerdyncew nie zostawia na szlachetnej frenezji Czernyszewskiego suchej nici – zachwyciło Sławomira Mrożka?
Mrożka „Dziennik” monstrualny. Tom drugi. 11 czerwca 1976 roku autor „Wdów” zapisuje ten oto wobec siebie brak litości. „Nabokov’s The Gift. Nabokov zadowala się poczuciem of the innate strangeness of the human life (przyrodzona dziwność ludzkiego życia), które go nie opuszcza. Nie wdaje się w teorie, poszukiwania ostatecznych prawd. Otwarcie mówi, jak brzydzi się „ideami ogólnymi”. Sugeruje podejrzenie, że zwolennikami idei generalnych są ignoranci, ci, których nie stać na wiedzę w żadnej dziedzinie. Nie odczuwa potrzeby zadawania się z ideami generalnymi ani szukania prawd absolutnych i uniwersalnych. Jest tak pochłonięty światem, tak pewny, przekonany od urodzenia, że najprostsze zjawiska są same w sobie oszałamiającą (i fascynującą) otchłanią. Jeżeli tak chętnie i tak wiele czytam teraz Nabokova – znak, że we mnie coś tak się przekręca, aż Nabokova potrzebuję. Kiedyś i ja nie szukałem idei generalnych. Kiedy byłem dzieckiem, oczywiście, i potem, kiedy przez pewien czas byłem artystą. Ale prawie we wszystkim, co pisałem, przebijała się skłonność do „idealizowania generalnie”. To smutna prawda, że jestem ignorantem i łatwość generalizowania zastępowała mi wiedzę. Jak Czernyszewskiemu w książce Nabokova The Gift”.
Czy trzeba to ciągnąć? Trzeba wyjaśniać, krok po kroku? Mrożkolodzy mówią, że gdy się „Wdowy” w Polsce ukazały – lekki popłoch dało się dostrzec. Bo – Mrożek? Mrożek. Jego sztuka? Jego. Więc sztuka Mrożka – i co? Nie o Polsce? Nie o wadach, problemach, mentalnych tikach polskich? Nie o komunie? Nie o nadwiślańskiej pretensjonalności codziennej? Brak jaj jak berety? Brak ironii, cudnie w żyły polskie wpływającej? I niczego „jak z Mrożka”? Aż dwa trupy, ale żaden nie jest trupem Polaka co zginał za Wielką Polską Ideę? Dwie wdowy, a żadna nie jest Wandą, co nie chciała Niemca? No, jakoś nie. „Wdowy”, jeszcze „Grabus” i kilka innych sztuk, jeszcze kilka, kilkanaście wielkich opowiadań – i ten sam popłoch, spęczniały na zdumieniu, że Mrożek to, a jakoś nie Stańczyk, nie Dowcipniś PRL-owski, nie Tropiciel Błędów Polskości i ni dudu o Naszych Palących Ideach! Cóż począć? Otóż – czytać. Tak. Ale to, co stoi napisane, a nie co innego. Czy tyle wystarczy, by Mrożka „odpolszczyć”?
Jedno pewne. W opowieściach jego bardzo wiele jest nitek tworzonych poza „idealizowaniem generalnym”, w chwilach, kiedy był artystą, czyli koneserem pozornie nic nie znaczących detali „oszałamiających (i fascynujących) swą otchłanią”. Choćby pokarmy, co je wdowy smakują wieczorem w kawiarni. Ich różowe napoje i czekoladowy tort z bitą śmietana lub bez. Antona Pietrowicza bułka z tłustą szynką, w żałosnym pokoju hotelowym jedzona z zachłannym postękiwaniem. W gruncie rzeczy – niewielka różnica.

Paweł Głowacki