Pierwsze, co drgnęło, to siwy but na stronie 45. Czasem tak bywa, dziwnie, zwłaszcza gdy przegląda się albumy rodzinne. Omamy lubią stare zdjęcia, tak jak lubią kruche ciastka, maczane w herbacie, bądź trzask chybotliwych płyt pod nogą na jednym z placów Wenecji. Kartkujesz album i nagle ruch jakiś na dnie oka majaczy, choć przecież widać wyraźnie, że przed okiem nic się nie rusza, bo niby jakim cudem. Albo równie nagle omszały dźwięk w uchu ożywa – oddech, pół zdania, szuranie – mimo że w fotografii, jak to w fotografii, tylko zasiany mak. Babka, na płowiejącym portrecie bezpowrotnie skamieniała pod wrześniową gruszą w ogrodzie za polem buraków (widziałeś ją wtedy ostatni raz) – gdzieś poza portretem, niegdyś czarno-białym, unosi dłoń, macha na pożegnanie, bądź na dzień dobry. Gdzie? Gdzie tak naprawdę unosi dłoń? Po czym możliwe, że znów bezruch. Lecz raczej - inne gesty wracają, inne ruchy, grymasy, kilkanaście, kilkadziesiąt, może nawet i sto coraz płynniej zapętlających się kadrów odległego niemego filmu. Nad innym zdjęciem pochylony słyszysz – niech będzie, że z tyłu głowy - jak uwieczniony na tle konia niemy ojciec mówi: „Uważaj!”. A po sekundzie – możliwe, że na powrót głucho przed oczami twoimi, w głowie, wszędzie. Lecz raczej - inne słowa brzęczeć zaczynają, zdania całe, i wraca tamta rytualna ojca opowieść o istocie rzeczy, którą rozsnuwał w każdą niedzielę, bezlitośnie, maniakalnie.
Tak wraca, co nie wraca. Ostatnia jesień babki, szajby ojca, inne stare kawałki. Dlaczego stare kawałki, byle strzępem – punktem na fotografii, wątłym smakiem, ledwo żywym dźwiękiem – zainsynuowane, raczej wracają, niż przepadają, po ułamek sekundy trwającym w pamięci rozbłysku? Czemu chcą się powtórzyć, mniej lub bardziej, lecz zawsze nieudolnie odkurzając niegdysiejsze swoje kształty? Owszem, banalne to zagwozdki, łzawe, pensjonarskie, dobroduszne. Tak. Tylko że kiedy się przywoła choćby „Wielopole, Wielopole” Tadeusza Kantora – jakoś odechciewa się „odfajkowywać temat Mechanizmu Pamięci” szalenie męskim, pełnym jakże mądrej, ciemnej ironii zwrotem „banał sentymentalny, nostalgiczny”. Odechciewa się - gdyż co?... Zostawiam to na inną okazję i raz jeszcze pytam, dokładniej: Dlaczego odwrotnie niż kawałki nowe - stare kawałki raczej wracają do tych, którzy je kiedyś spotkali, wracają a nie przepadają?
Jarosław Mikołajewski zwiedzał niedawno wypełnione nowoczesnością pawilony w Wenecji, ale też nie ominął ozdobionych tym co zawsze kościołów i pałaców. W eseju, dzienniku tej pieszej podróży „Czas wielkiego tłumu” („Wyborcza”, 24-25 sierpnia 2013), ułożył dwa akapity nie do ominięcia.
„Madonny, święte Łucje, manny prosto z nieba... W każdym weneckim kościele, w Szkole św. Rocha, w Akademii z różną intensywnością ulegam magii, której działanie rozumiem: widzę wciąż ten sam świat opowiadany na nowo, rozumnie przedstawiany, odkrywczy w pomyśle, zachwycający w formie.
Czy patrzę na Tintoretta, czy na Mantegnę, lecz również na stare anonimowe lampy z Murano, na powyginaną forcolę, przemawia do mnie ten jeden, bezkonkurencyjny w każdym arcydziele punkt, w którym wizja spotyka się z rękodzielną brawurą, oryginalne rozumienie odwiecznych rzeczy z trafną materią i formą. Przekonanie, że dzieło jest ponad mną, że ja sam nie potrafiłbym ani go wyrzeźbić, ani pomyśleć. Jeżeli widzę sam pomysł, bezradnie wcielony, pozostaje mi rozczarowanie. A wobec sztuki mojego czasu mam często poczucie, że ktoś nie tylko źle ją pomyślał, lecz również wykonał przemysłowymi środkami”.
Stare kawałki wracają – właśnie dlatego. Ten kawałek z babką w roli głównej, co pod gruszą kiedyś uniosła dłoń na pożegnanie lub powitanie, albo ten z ojcem w roli głównej, dawno temu na tle konia mówiącym święte słowo, i reszta starych kawałków, przy których było się blisko w przeszłości. Wracają, bo mają coś z wyjątkowości rękodzieła, czyli coś, co niczego innego nie przypomina, coś nie do powtórzenia, nie do podrobienia, nie do kalkowania, nie do klonowania w nieskończoność. I przy każdym ta sama pokorna pewność patrzącego, bądź tylko wspominającego, pęcznieje: Nie potrafiłbym tego ani tak pomyśleć, ani tak skomponować, ani ja, ani nikt inny, bo, jak uczył filozof, to jest tym i tylko tym, czym jest, gdyż doskonale jest tym, czym nie jest - odróżnia się dokumentnie. Stare kawałki wracają, byle czym przywołane. Wystarczy smuga smaku, niewielki dźwięk, plama dłoni lub kreska warg na najmarniejszej fotografii w albumie rodzinnym. Albo nos jak by z mąki ulepionego buta na zdjęciu z 45 strony bardzo cierpko pamiętliwej księgi „Stowarzyszenie Sezony Teatralne. Prawie dekada” (Kraków 2013). Drgnął, gdy na niego spojrzałem. Drgnął gdzieś na tyłach mojej głowy, tak jak 18 grudnia 2006 roku drgał w Krakowie, na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego. Ten nos, ten szpic i dziewiętnaście innych, razem – dwadzieścia szpiców siwych butów, co były jak wraki butów na stopach dziesięciu skąpanych w mące postaci, nie wiedzieć przez kogo, może przez Godota, który nigdy nie przyjdzie, skazanych na niepojęte wędrowanie. Drgnęły w pamięci wraki na stopach, bo drgnęły w pamięci stopy tancerzy, może lepiej powiedzieć mimów, a później cała reszta: kolana, uda, ramiona, ręce, twarze wreszcie. Wróciło dojmujące szuranie, jęki i bezradność dziesięciu kręcących się w kółko widm, z których opadał jasny popiół. W finale, gdy na proscenium zostały już tylko puste buty, czekające na inne stopy – ciemna ziemia cała była w pajęczynie białych ścieżek.
Tak powtórzył się wieczór 18 grudnia 2006 roku. Wrócił tamten hipnotyczny, przez Maguy Marin na kanwie całego napisanego świata Samuela Becketta ulepiony seans „May B”. Madonny, święta Łucja, Tintoretto, Mantegna, lampy z Murano, włóczęga siwych widm Maguy Marin – w istocie nie ma tu potężnych różnic. Wróciła wielka opowieść, bo doskonałość teatralnego rękodzieła wraca zawsze. Wystarczyło tylko spojrzeć na szpic buta na starym zdjęciu z 45 strony cierpko pamiętliwej księgi.
Przez oczy z fotograficznego portretu Serge’a Merlina (strona 44) wróciła jego samotność na scenie PWST w Krakowie, kiedy tyleż mówił, tyleż czytał „Wyludniacza” Becketta, co w każdym kwadratowym centymetrze jego „twarzy eremity, który zwątpił”, w każdym punkcie wiecznie niespokojnych dłoni, które nie wiadomo jaką potworność bądź piękno lepiły z pustego powietrza nad stołem – był intonacją fraz opowieści Becketta, opowieści nie zostawiającej złudzeń co do sensu i mechaniki bycia na Ziemi. Kolejne rękodzieło.
Przez płomień parasolki, która na zdjęciu ze strony 40 pali się w dłoniach Giulii Lazarrini, grającej znikającą w kopcu ziemi Winnie – wróciły wyreżyserowane przez Giorgio Strehlera „Szczęśliwe dni” Becketta. Następne rękodzieło.
Krwiście czerwony jęzor, który nie wysunął się spomiędzy warg Martina Wuttke na stronie 57, wysunął się na dnie mego oka. Tak mało wystarczyło, by Wuttke na powrót zaczął być Arturem – ludzkim psem na dwóch łapach, co zapragnął zarżnąć pół świata. Od widmowych narodzin języka na pół ludzkiego, na pół zwierzęcego, zaczął się powrót kolejnej doskonałości teatralnego rękodzieła – wyreżyserowanej przez Heinera Müllera „Kariery Artura Ui” Bertolta Brechta. Pierwszy raz rękodzieło to spotkałem 1 grudnia 2008 roku, w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie...
I tak jest w tym albumie ze wszystkim. No, prawie ze wszystkim, co było, a raczej bywało przez chwilę w Krakowie, zostawiając pewność, że mowy nie ma o „robocie wykonanej przemysłowymi środkami”. Przez zdjęcia w albumie, niczym przez furtki – teraz wracają tamte stare kawałki teatralne. Wracają jak wraca każde sensowne, czyli pojedyncze dzieło sztuki. Stada nigdy nie wracają. Żuk Opalski, Jacek Popiel, Ryszard Melliwa, Franciszek Gałuszka, Przemysław Śliwa, wielu innych – kilka lat z rzędu sprowadzali ze świata rękodzieła teatru dramatycznego, teatru tańca, teatru lalek. A dziś wystarczy spojrzeć na widokówki z tamtego czasu – i już się jest dobrze pokornym, bo już się wie, że tego lub tamtego przedstawienia by się samemu nie ulepiło, nie pomyślało. I dobrze człowiekowi ze świadomością, że jest nieodwracalnie poniżej tego, na co patrzy i co wraca. Tamte wizyty pięknych rękodzieł - kiedy to było? Między 2002 a 2010. Naprawdę? Czyli jakby wczoraj? Tak, wczoraj. I co? Co teraz? Co z krakowskimi festiwalami Stowarzyszenia Sezony Teatralne? I jeszcze jedno pytanie. Z tego, co jest dzisiaj – jak wiele wróci jutro, gdy ktoś jutro spojrzy na fotografię z dzisiaj?...
Nie ma sensu kończyć tego akapitu. Za chwil kilka rozpoczyna się w Polsce kolejny sezon teatralny. Zamykam wielki album starych rękodzieł, puszczam sobie „Światła wielkiego miasta”. Chaplin opętańczo przykręca wielkimi kluczami jakieś nakrętki na identycznych machinach, sunących na taśmie produkcyjnej monstrualnej fabryki. Wszystko jest tu identyczne. Podobni robotnicy podobnymi kluczami przykręcają podobne nakrętki na machinach, których nie sposób od siebie odróżnić. I na rynek trafiają bliźnięta razy milion. Tak, roboty robią tę samą robotę, robota robi takie same roboty, robienie robi robienie i robienie robotem popędza, albo odwrotnie... Od piętrowej, fabrycznej identyczności oszaleć można! Owszem. Lecz cała potworność w tym, że zmysły traci jedynie Chaplin. A reszta? Każdy, co jest jak każdy inny, z tą sama miną tępawą, bliźniaczo podobną do min innych, dalej robi, co robił wczoraj, co wokół robią inni członkowie stada identycznych, co będzie robił jutro: kolejne kompletnie nie do odróżnienia bliźniaki z żelaza. Ciekawe, czy któryś z młodych twórców teatralnych oszaleje w tym sezonie. Ciekawe, czy ktoś będzie Chaplinem, co nie wytrzymał tandety identyczności.
Paweł Głowacki