Ostatni przyszedł Odys. Równo dwadzieścia pięć lat temu - pierwszy raz przyszedł jako ostatni. A później jeszcze wiele razy, w wielu miastach, na wielu scenach. Zostawmy tę powtarzalność. Istotne, że gdy przyszedł - wszyscy inni nierealni byli już na miejscu, na sztucznym miejscu. Na środku iluzji lichej knajpy już wirowali paralitycznie, już trzepali łapami i na pożegnanie pyskowali chóralnie, nierówno, kakofonicznie, gdy dzwonek-rekwizyt zadźwięczał nad sprzętem z drewna, nad tą świetnie udającą drzwi rzeczywiste dechą. Nie, nie smuciła ich dziwność otoczenia.
Nierealni nie mieli pretensji, że to, co wokół nich i pod nogami, to jedynie teatr, scena, dekoracje, a nie prawda z życia wzięta. Nie mieli pretensji, bo oni nie znali prawdy innej niż iluzja, mimo wszystko - nie. I nie zdumiało ich, że Odys przyszedł ostatni. Wiedzieli, że miał najdalej. Bo jest oto rok 1988, ciepły zmierzch w Mediolanie, od dobrej godziny trwa światowa prapremiera seansu Tadeusza Kantora „Nigdy tu już nie powrócę”, w którym oni, raczej one, widma z wielu dawnych seansów Kantora, już są i grają jeśli nie pierwsze, to drugie skrzypce - a Odys musiał przecież na pożegnalny ten bankiet sceniczny wędrować aż z 1944 roku i aż z Krakowa, z premiery „Powrotu Odysa”, co ją według sztuki Stanisława Wyspiańskiego Kantor dał w Teatrze Podziemnym. Kupa czasu! Ogrom ścieżek! Odys miał najdalej, więc chwała mu, że raczył ruszyć i że zdążył przed końcem pożegnania. Nie ma co kryć - została zeń tylko nieożywiona marność, jakieś człekokształtne resztki. Dziś, w 25. rocznicę prapremiery „Nigdy tu już nie powrócę”, oglądając filmowy, przez Andrzeja Sapiję zrobiony zapis – dokładnie widzę tę biedę. Gdy Właściciel Knajpy otwiera drzwi po dzwonku, w iluzję knajpy wjeżdża niby strach na wróble – płaszcz Odysa rozpięty na uschłych patykach. Ale to nie szkodzi. Grunt, że jest choć to. Jak zwykle w teatrze – marność wystarcza. Nierealni goście martwym płaszczem otulą Właściciela knajpy, wcisną mu na głowę, głęboko, aż po brwi, tamten z 1944 roku kapelusz czarny, resztę twarzy zakryją tamtym szarym szalem – i tamto z 1944 roku widmo Odysa znów będzie jak żywe! Inne widma, co wylazły z innych przedstawień Kantora i przyszły tutaj wcześniej, usadzą wskrzeszonego przy stoliku Kantora, który nic nie powie. Wcześniej mówi wiele, bardzo wiele, lecz nie teraz. Teraz, z widmem Odysa na wyciągnięcie palca, może milczeć. Już nie musi, by nie zapomnieć, powtarzać tego, co przed premierą ostatniego ukończonego dzieła zapisał sobie: „Przyszedł jednak w końcu moment/ w etapie mojej twórczości,/ który zaczynam uważać/ za résumé -/ moment – powiedziałbym -/ ostateczny,/ kiedy robi się rachunek sumienia”. Coś przeczuwał? Że to już? Umarł dwa lata później. Nie dokończył seansu „Dziś są moje urodziny”, ale przecież zdążył się pożegnać. W wielu miastach, na wielu scenach.
25 września 1972 roku Vladimir Nabokov zapisał sobie w dzienniku: „<Skończył swoje zadanie> Zacząć od tego”. Kto skończył? Kto przeczuwa, że – jak mawiał Kantor – dalej już nic? Sam Nabokov przeczuwa, że to już? Że świta ciemność? Że trzeba się zacząć zbierać do kupy, gdyż niebawem trzeba się będzie zabrać do ostatniego wyjścia? Że czas się żegnać z najbliższymi? Lecz kto jest najbliższy? Notka z 25 września 1972 roku – pierwszy dreszcz ostatniej ukończonej powieści Nabokova „Patrz na te arlekiny!”. Finałową kropkę stawia 3 kwietnia 1974 roku. Umiera trzy lata później. Nie dokończył opowieści „Oryginał Laury”, ale przecież zdążył się pożegnać „Arlekinami...”. W wielu krajach, w wielu językach.
We wszystkim, co napisał, był mocno obecny, bardzo mocno. Mag frazy, wirtuoz metafor, niepowtarzalny żongler słów... i tak dalej. Obecny zawsze i mocno – jak Kantor w seansach. Ale też jak Kantor – Nabokov obecny był gdzieś na krawędzi, w kulisach, na obrzeżach głównego światła. W ostatniej ukończonej powieści – niczym Kantor w „Nigdy tu już nie powrócę” – pierwszy raz staje w centrum. Tworzy postać Wadima Wadimowicza, wielkiego, szalonego pisarza, który zdaje się być poniekąd... nim samym – powyginanym cieniem, krzywym obiciem, odpryskiem Nabokova realnego. Lepi Wadima Wadimowicza i każe mu pisać dokładnie to, co on sam, Nabokov, właśnie pisze – pożegnalny pamiętnik, autobiografię „Patrz na te arlekiny!”. Każąc Wadimowi Wadimowiczowi żegnać się z najbliższymi – każe mu oprócz cieni ludzi sprosić do autobiografii, na ten pisany bankiet pożegnalny, wszystkie jego, Wadima Wadimowicza, dzieła literackie, które w istocie są krzywymi odbiciami, niedokładnymi echami dzieł samego Nabokova – od debiutanckiej „Maszeńki”, przez genialną „Obronę Łużyna”, po „Adę” nie do ogarnięcia. Wspominając dzieciństwo, Wadim Wadimowicz przywołuje najistotniejsze słowa swego życia - frazy wykrzyczane doń przez jego cioteczną babkę, baronową Briedow z domu Tołstoj. Przywołuje tę oto rozmowę zawrotną.
"– Przestań się tak sępić! – wołała ciotka. – Patrz na te arlekiny!
– Jakie arlekiny? Gdzie?
– Och, wszędzie. Gdziekolwiek się obrócić. Drzewa to arlekiny, słowa to arlekiny. Podobnie jak rytuały i rachunki. Wystarczy dodać do siebie dwie rzeczy – żarty, obrazy – a już masz potrójnego arlekina. No, dalej! Baw się! Wymyślaj świat! Wymyślaj rzeczywistość!
Tak też robiłem. Na Jowisza, wymyślałem. Na cześć swoich pierwszych marzeń na jawie wymyśliłem sobie cioteczną babkę, która oto schodzi pomału marmurowymi schodami frontowego ganku pamięci, boczkiem, boczkiem, nieszczęsna chroma dama, dotykając krawędzi każdego stopnia gumowym zakończeniem czarnej laski”.
Tak, w dzieciństwie zaczął robić, jak mu kazała wymyślona przezeń cioteczna babka – a teraz, gdy czuje, że czas kończyć zadanie, zwołuje gości, zaprasza widma starych powieści i opowiadań. Powtórzmy: co napisał – zwołuje. I bajania przyłażą niespiesznie. Przyłażą arlekiny Wadima Wadimowicza – dalekie, bardzo dalekie, parodystyczne echa arlekinów Nabokova. Przyłażą tak, jak widma, strzępy, resztki niegdysiejszych seansów Kantora przychodzą z całej przeszłości – do seansu „Nigdy tu już nie powrócę”. Boczkiem?
Kurka Wodna ze swoją wanną, w której topiono ją na scenie w roku 1967. Dwaj Chasydzi z Deską Ostatniego Ratunku, co nikogo nie ocaliła. Lady Angielska, po całym świecie taszcząca w walizce kości swego męża, którego zjadł tygrys w Manjapara Jungle. Podpity Apasz. Wielki Gimnastyk na amen zrośnięty z monstrualnym plecakiem. Kobieta z równie gigantyczną łapka na szczury, z którą w 1972 polowała na ludzi. I Księżna Kremlińska, skulona na pełnym siana dnie kurnika. I dygocący Cadyk – biedny Szmul z Wielopola. I wciąż od nowa, do znudzenia wieszający się Wisielec. I Nałogowy Gracz W Karty. I Panna Młoda niczym na amen spłowiała fotografia z rodzinnego albumu. I Odys, będący już tylko płaszczem. I jeszcze Piękna Pani, Dama Ostateczna, nie do usunięcia, o której Kantor mawiał „Ta Pani”. I tylu, tylu innych. Oni. One. Gromada widm kulawych, gromada chromych arlekinów, które do seansu „Nigdy tu już nie powrócę” weszły pomału – kto wie, czy nie było tak naprawdę? – marmurowymi schodami frontowego ganku pamięci Kantora, boczkiem, boczkiem, szurając o stopnie resztką buta, rogiem walizki, kolanem, palcem, statywem wielkiego aparatu fotograficznego, z którego pod koniec seansu wyskoczy lufa maszynowego karabinu, by powtórzyła się niegdysiejsza egzekucja. Rzeczy i cienie. Goście.
Goście, goście, goście pożegnalnej godziny. Goście z „Powrotu Odysa”, „Kurki Wodnej”, „Nadobniś i koczkodanów”, „Umarłej klasy”, „Wielopola, Wielopola” i z „Niech sczezną artyści”. I jeszcze wielkie czarne prześcieradła, pod którymi w finale przepadną wszystkie, prawie wszystkie arlekiny. Zostaje tylko Panna Młoda. „To Ona kończy spektakl – powie Kantor w przewodniku po seansie. – Ja tylko służę jej pomocą”.
Tak, to Kantor zamknie za sobą drewniany prostokąt, do złudzenia przypominający drzwi prawdziwe. Zamknie jak w życiu – zwyczajnie, po cichu. Widać to wyraźnie. Klamkę naciska i puszcza tak, jak chwilę wcześniej kładzie palce na dłoni widma Odysa, siedzącego przy jego stoliku, Odysa, od którego w 1944 roku wszystko się zaczęło. I tak, jak Wadim Wadimowicz, słuchający poleceń Nabokova, kończy pożegnalną autobiografię, notując sobie na przyszłość chyba niewielką: „Obiecano mi kropelkę rumu do herbaty... Cejlon i Jamajka, bliźniacze wyspy (pomrukując z zadowoleniem, zapadając w sen, a pomruk zamierał)...” Jak gdyby nigdy nic. Właśnie tak. Swobodnie.
To wciąż jest zdumiewające. Dwadzieścia pięć lat po premierze „Nigdy tu już nie powrócę” i trzydzieści dziewięć lat po ostatniej kropce „Patrz na te arlekiny!” – pożegnania Kantora i Nabokova wciąż są lekkie, świeże. Przy wszystkich swych goryczach, ciemnościach, szyderstwach nawet, także przy wszystkich przepastnych różnicach między nimi – ostatnie ukończone opowieści Kantora i Nabokova są w istocie pełne znaków czynionych „jak gdyby nigdy nic”.
Kantor i Nabokov „jak gdyby nigdy nic” pokazują, że dzieło albo jest „wyznaniem osobistym”, albo jest publicystyczną marnością, żywą tylko przez chwilę. „Jak gdyby nigdy nic” przeprowadzają dowód słuszności stareńkiej tezy, że sztuka nie mówi prawdy, tylko prawdę stwarza. I (że na koniec sięgnę po banał słówek „mówić” i „świat”, co wtulone w siebie tańcują na wszystkich lekcjach polskiego) „jak gdyby nigdy nic” uczą, jak wiele, ogromnie wiele da się o świecie powiedzieć – nie o świecie, a o sobie mówiąc.