Stulony głos w ciemności, chyba w ciemności, z szyderstwem: „Śpiewacz-ka!... Kolaborant-ka!...” Do kogo? Tylko do niej. Do nikogo innego, bo do kogóż by? Tylko do samotnej, która siedzi w ciemności, czekając na koniec. Jedynie do niej jej głos o dziwnej intonacji – szczypta żydłaczenia zmieszana z kresową powłóczystością – szyderczo mówi o istocie jej odległej przeszłości i całej reszty jej czasu, aż do teraz: „Śpiewacz-ka!... Kolaborant-ka!... Ka!... Ka!... Ka!... Ka!... Ka!... Ka!...”
Stulony głos jak rozgdakana kura skanduje finalną sylabę. Zwielokrotnionym "Ka!”, co jest niczym pamiętliwe kruche ciastka Prousta, przywołuje Franza Kafkę, jego dawno temu przez samotną przeczytaną opowieść o procesie Józefa K., oskarżonego o życie. "Ka!... Ka!... Ka!... Ka!... Ka!...” Aż wreszcie: "Pani Ka!”, skrzeczy głos. Chwilę później wysuwana szuflada zachroboce w ciemności, szuflada-rumowisko, pełna innych ciastek Prousta, innych "Ka!” - tych dla palców, dla oczu – szuflada pełna szpargałów, a w każdym szpargale widmowa pestka czasu przeszłego, dokonanego. Głos samotnej wyliczy samotnej te w szufladzie zamarłe resztki z życia. Jeszcze później – głuche, płaskie puknięcie. To pudełko pada na parkiet. "Pudełko z Zakopanego”, powie głos. I nazwie rozsypane skarby: "Ametysty... Malachity... Agaty...”, nazwie szlachetne kamyki, które miały chronić od złego, ale nie starczyło im sił. Między kamykami – ząb mądrości z przywiązaną doń karteczką. Żeby się nie pomylić, żeby wiedzieć, żeby się nie pogubić, gdy pamięć zmarnieje zupełnie. Głos samotnej przeczyta samotnej słowa z karteczki: "Wiera Gran. Paryż”. No i poda datę wizyty u paryskiego dentysty. A więc – wtedy to było?... Naprawdę?... Kto by pomyślał... Wierzyć się nie chce...
Tak, w wyreżyserowanym przez Wojciecha Markiewicza słuchowisku „Pani K.” wg opowieści Agaty Tuszyńskiej stulony głos samotnej jest głosem starej, bardzo starej Wiery Gran, która dotykając szpargałów, słów pożółkłych listów, łupin pamięci, martwego zęba - gada do siebie o sobie niegdysiejszej, błąka się po przeszłości. Jak Krapp, słuchający siebie sprzed wieków, nagranego na taśmach w "Ostatniej taśmie” Samuela Becketta. Albo lepiej - niczym Winnie, w "Szczęśliwych dniach” Becketta niknąca w kopcu ziemi i na kanwie skarbów skrytych w torebce gorzko bredząca sobie o dniach dawno minionych. Głos jest głosem Anny Polony, o którym nie da się powiedzieć mniej, niż Jan Kott rzekł ongiś o występie legendarnego mima Marcela Marceau. Ten głos, ta intonacja, to bajanie żwiru – nadaje ciężar powietrzu. Ale w czytaniu Polony jest coś jeszcze. Fantastyczna, kompletna nieobecność Patosu. Słuchałem jej z przerwami na czytanie "Dziennika żałobnego” Rolanda Barthesa. Jakoś tak wyszło. U Barthesa – porównywalnie fantastyczna nieobecność Patosu. Ta sama dyskrecja. Podobna niechęć do epatowania jękiem.
Barthes. Kto to był? Nie czas o tym mówić, nie czas snuć opowieść o Barthesie, najzupełniej osobnym fenomenie światka nauki o literaturze. Może kiedy indziej, nawet na pewno. Teraz niech wystarczy, że pokazał on całą smętna nędzę krytyki dłubiącej w dziele sztuki, w powieści, obrazie lub przedstawieniu teatralnym, wyłącznie w celu wydłubania zeń Sensu, Idei oraz podania tegoż Sensu, tej Idei publiczności do wierzenia na wieki wieków, amen. Barthes obnażył całą marność tego fatalnego unieruchamiania sztuki – niczym motyla szpilką w gablocie Muzeum Przyrody. Opowieść była dlań nieskończoną grą znaków, nie wehikułem taszczącym jedno i jedynie słuszne Przesłanie, najlepiej Wielkie. I niech wystarczy, że o grze znaków wszelkich, o słowach, języku, o jego potędze i zarazem bezsilności – wiedział wszystko. Gdy 25 października 1977 roku zmarła jego matka, zaczął na fiszkach dotykać właśnie tej bezsilności słów z dużej litery pisanych, bezradności Szlachetnej Literatury Wielkich Tematów – rozpoczął „Dziennik żałobny”. 14 listopada napisał sobie – tylko sobie, bo niby komu innemu, przecież nikogo innego nie było w ciemności wokół słów, co je kreślił na dnie wątłego światła lampki – napisał: „W jakiś sposób bronię się przed Wołaniem do Pomnika Matki, żeby wyrazić mój smutek.” Właściwie każda z około 300, może 290 dojmujących strzępów językowych (notatek? aforyzmów? sentencji? haiku? jak to nazwać?) jest gestem udanej obrony przed Spiżowym Koturnem.
W tomie Barthesa - Żadnego pompowania Bólu Po Wielkiej Stracie, żadnego celebrowania Gorzkich Łez Z Powodu Utraty Najukochańszej Istoty, żadnego teatralizowania Potężnego Cierpienia Żałobnego, żadnego odlewania w stylistycznym brązie, a niechby i złocie, gestów Wyrywania Sobie Włosów Z Głowy, Odgryzania Palców lub Wędrowania Na Kolanach Wokół Już Na Zawsze Pustych Bucików Matki, żadnej opery o Samotności Nie Do Udźwignięcia. Nade wszystko zaś – żadnego robienia ze swej czarnej przygody jakiejś Pouczającej Dla Ludzkości Całej Opowieści Wzruszającej I Głębokiej. Czyli – żadnych Tez, Wysokopiennych Analiz, Jedynie Słusznych Wniosków Duchowych ani żadnego Pocieszenia Dla Innych Zbolałych, na przykład: „Cierpienie Uszlachetnia, Więc Dzielnie Podnieś Pobladłe Czoło!”. Najmniejszych szans na „Matki Pamięci Żałobny Rapsod”, ani na „Elegię Na Odejście Matki”. Fantastyczna, kompletna nieobecność Patosu. Nic, tylko – nieufne obwąchiwanie własnego bólu, obchodzenie go przy pomocy słów, obchodzenie tak, jak nastroszonego jeża pies okrąża. I ciągła świadomość bezsilności słów i tego zarazem, że przecież, jak mawiał Beckett, nic innego nie mamy. Nic, tylko próby. 300, może 290 prób dotknięcia najciemniejszej ciemności. I brak pewności – jedynie niepewność. I raczej nie zapisywanie tego, co się wie niezbicie, lecz pisanie wedle starego pytania Wystana H. Audena: „Skąd mam wiedzieć, co myślę, zanim przeczytam to, co napiszę?” Tak, robienie, próba robienia sztuki nie z pewności, a z niepewności, nie dlatego, że się wie, lecz dlatego, że się nie wie. Robienie sztuki nie z wiecowego krzyku, a ze stulonego głosu, z szeptu – bez nachalności z góry założonych Tez, bez zadęcia Trybuna Ludowego, bez pretensjonalnej intonacji kaznodziei, który oto Daje Do Wierzenia, jak kretyni wszelkiej maści – dają do wiwatu. Taki jest „Dziennik żałobny”. Nieuchwytny, tańczący, daleki, bardzo daleki od motyla na szpilce. I wciąż majaczą w nim ciastka Prousta. Byle co, jakaś rzecz, widok jakiś, dźwięk, kolor, smak, cokolwiek wystarcza Rolandowi Barthesowi, by dobrze znany cień przeszedł po ścianie o zmierzchu, szepcąc: „Mój R., mój R., mój biedny R.”
Taki jest „Dziennik żałobny” i taka jest „Pani K.” Markiewicza i Polony. A przecież były przesłanki do Patosu. Przecież historia Wiery Gran - żydowskiej pieśniarki, cudem ocalonej z piekła getta warszawskiego, a później posądzonej o kolaborację z faszystami – dawała szansę na opowieść z Wielką Tezą, pouczającą opowieść o Odwiecznie Niełatwych Stosunkach Między Polakami I Żydami. Istniała możliwość stworzenia Wielkiego Radiowego Epickiego Fresku, Który By Wybaczał I Prosił O Wybaczenie. Boga radia chwalić – przepadły te bzdury. Inaczej mówiąc – zły teatr zdechł, zanim raczkować zaczął. Została nieuchwytność, taniec, szept. Została dojmująca opowieść o samotnym błądzeniu po łupinach przeszłości, opowieść snuta stulonym głosem cierpkim, bezlitosnym, kłującym, intonacją, która szydzi zarazem z losu i tej starej, przygarbionej, przerażonej powracającymi z przeszłości widmami, starej, która gada do siebie w ciemnościach pokoju, nie odpowiadając na dzwonki u drzwi, ani na pukanie, ani na prośby kogoś natarczywego po drugiej stronie „judasza”. To. No i pewna ciekawość zostaje...
Pal licho „Panią K.” Markiewicza i Polony – nie sądzę, by się polscy młodzi reżyserzy teatralni wsłuchali w to arcydzieło Anty-Patosu, więc i szans nie ma, by jakieś wnioski wyciągnęli. Lecz jeśli o „Dziennik żałobny” chodzi – sprawa jest inna. Otóż, to arcydzieło Anty-Patosu wydane zostało przez... teatr. Tak! Szepty Rolanda Barthesa wydał Teatr Polski we Wrocławiu, czyli sam dyrektor Krzysztof Mieszkowski! Może więc młodym wypada przeczytać? Może wręcz ich obowiązkiem winna być lektura „Dziennika żałobnego”? W końcu sam Mieszkowski - jeden z kardynałów nowoczesnego nadwiślańskiego teatru - słowa Barthesa drukuje, a Mieszkowskiemu, jak wiadomo, jeszcze nikt nie odmówił! Zatem? Kto z młodych przeczyta szepty Barthesa? I kto z młodych się nauczy, że nie wolno się w miejscach publicznych Wydzierać, nawet gdy do Wyryczenia jest Bardzo Ważna Społecznie Teza? Ilu ich będzie?