W każdą niedzielę słuchamy – razem z Państwem – najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika.
Tym razem będą to:
- Pat Metheny Group - "Still Life (Talking)" - 1987 Geffen
- Bill Frisell - "Nashville" - 1997 Nonesuch
- Wielu twórców wychodzi poza samą muzykę w poszukiwaniu inspiracji. Studiują filozofię, religie czy inne rzeczy. Dla mnie muzyka jest absolutnie wystarczająca. Samowystarczalna - mówił niegdyś w Dwójce Pat Metheny.
W audycji "Rozmowy improwizowane" Pat Metheny wyznał, że w świecie muzyki nigdy nie odczuwał najmniejszej potrzeby użycia pozamuzycznych narzędzi. - Kiedy już znajduję się w jej wnętrzu, czuję, że to kompletny świat, który nie potrzebuje niczego z zewnątrz. Ale - i to jest cudowna cecha muzyki - za jej pośrednictwem nauczyłem się wielu rzeczy z zakresu nauk ścisłych, matematyki, językoznawstwa i tak dalej.
Gitarzysta dodał, że w szóstej klasie zaprzestał czytania podręczników. - Nie powinienem był ukończyć żadnej szkoły, przepuszczali mnie, żeby się mnie pozbyć. Byłem w zasadzie analfabetą, ale wszystkiego nauczyłem się przez muzykę - zaznaczył.
Czytaj też:
Bill Frisell nie lubi spotkań z dziennikarzami. - Jak widzicie, dość nieporadnie posługuję się słowami. Jednak kiedy zaczynam grać, czuję, że to o wiele czystsze albo bardziej dla mnie naturalne. Że to właśnie ten prawdziwy ja - podkreślił.
Na antenie Dwójki mówił o ukrytej więzi łączącej jazz i muzykę country, czyli o tym, co jest tak charakterystyczne dla stylu gitarzysty. - Gdy odkryłem country, zauważyłem, że jest znacznie ciekawsze i interesujące niż wcześniej sądziłem. Zacząłem się orientować, że tradycja jest obecna w muzyce, którą pasjonuję się od dawna, że rock and roll, rhythm and blues i inne amerykańskie style nie powstały w izolacji od country, że wszystkie wypływają ze wspólnego źródła - wyjaśnił Bill Frisell.
176:04 2022_06_05 22_00_10_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 WP #282. Pat Metheny i Bill Frisell - dwaj mistrzowie gitary (Wieczór Płytowy/Dwójka)
Komentarze słuchaczy:
Obaj dzisiejsi bohaterowie są ostatnio szczególnie obecni w mojej świadomości – na koncercie Pata Metheny’ego byłem przedwczoraj w Operze Leśnej Sopocie, o Billu Frisellu przypomniała mi któraś z dwójkowych audycji i majowy koncert w Polsce, na który niestety nie miałem możliwości dotrzeć. Każdy z nich wytwarza specyficzną, sobie tylko właściwą aurę, ale jest wspólny mianownik – to dojrzałe, rasowe brzmienie i brak potrzeby udowadniania czegokolwiek. A ponadto – patrząc na całokształt, to fakt, że wspaniale przeżyli swoje życie – oby jeszcze wiele przed Nimi.
Michał
Nie będę analizował twórczości Billa Frisella, bo nie tu miejsce. Chcę tylko wrócić do wspomnień.
Na pierwszym koncercie Billa Frisella byłem na Jazz Jamboree chyba w 1995 lub 1996 roku. Grał w trio z Kermitem Driscolem na basie i Joe Baronem na perkusji. To jeden z tych koncertów, których nie zapomnę. Panowie grali bardzo akustycznie, zaczarowali całą wielką Salę Kongresową. Te ponad dwa tysiące ludzi wstrzymywało oddech, gdy Frisell wygrywał najsubtelniejsze akordy, a Baron opuszkami uderzał w czynele. Gdy wyszedłem z Kongresowej już po północy, była mgła, delikatna mżawka. A ja jeszcze chyba z godzinę łaziłem wokół Pałacu Kultury, żeby zatrzymać w sobie to niesamowite muzyczne wrażenie. Kilka lat wcześniej w tym samym miejscu czułem to samo po wyjściu z Teatru Studio, gdzie wielki Tadeusz Łomnicki grał „Ostatnią taśmę” Becketta. Dwa światy, dwie muzy, dwóch wielkich artystów, ale efekt ten sam – niezapomniane przeżycie, które sprawia, że widz/słuchacz nie chce wracać do rzeczywistości.
Tomasz
Wg mnie Pat Metheny jest muzykiem przereklamowanym. Poza tym od dawna nie gra jazzu. Tylko raz slyszałem, by zagrał coś akordami (jak np. bardzo dobrze potrafił robić Marek Bliziński). Kiedyś zagrał z pewnym bardzo znanym keybordzista/pianista i był zupełnie zagubiony.
Na gitarze akustycznej gra zupełnie przeciętnie.
Pat gra muzykę przyjemną. Można przy niej odpoczywać i nawet drzemać. Wg mnie jest muzykiem bardzo dobrym, ale nie wybitnym.
Myślę, że atmosfera wokół Pata to rodzaj powtarzania utartych opinii. Wiele osób powtarza ze jest super, a nie bardzo potrafi powiedzieć dlaczego.
Mariusz
Moje wspomnienie związane z Patem Methenym to koncert w Zabrzu w 1997 r.
Ciekawostką było to, że na jednym politycznym, spotkaniu, gdzie brał udział prof. Zbigniew Religa, w Warszawie, poprosiłem bezszczelnie o załatwienie mi bilet na ten koncert. Wszak pan profesor to król Zabrza. Jadąc do Zabrza, w kasie okazało się, że bilet na mnie czeka.
Kierowca pana profesora mi załatwił, o bilet było trudno, naturalnie za bilet zapłaciłem, ale nigdy panu profesorowi nie zapomnę. Pat grał Imaginary Days. Zdobyłem autograf na jednym z winyli, jakieś trio Pata; kupiłem tshirt, czapeczkę, nagrałem na kamerę video 8mm spotkanie Pata po koncercie; gdzieś mam w swoich zbiorach, zakupione gadżety służą mi po dziś dzień.
Krzysztof
Bardzo miło słyszeć, że do Wieczoru Płytowego znów zagościł Pat Metheny. Z płyty „Still Life”, pierwszy raz usłyszałem utwór „Last Train Home”, zresztą w Dwójce.
Myślę, że ten utwór, jak i cała płyta, jest taką, która pozwala na rozpoczęcie przygody z jazzem. Jest kierowana również do „początkujących słuchaczy jazzu”, do których sądzę, że się zaliczam.
Nie pokuszę się o porównywanie tych dwóch artystów na razie, ponieważ nie znam zbyt dobrze drugiego – mam nadzieję, że w dzisiejszym wieczorze będę mógł porównać obydwu artystów i pójść dalej ze słuchaniem jazzu.
(…) Po przesłuchaniu pierwszej części Bill Frisell dołączy u mnie do Pata Metheny’ego :). Bardzo piękna muzyka, wywołująca uśmiech, bardzo pozytywna. Chyba dotąd nie zetknąłem się z tym artystą.
Teraz do Pata Metheny dołączy również Bill Frisell.
Wiesław
Dla mnie Pat Metheny to nie tylko moje początki z muzyką jazzową, ale co równie ważne postać, dzięki której mam kilku wspaniałych przyjaciół. Człowiek, z którym w 1985 jechałem z Gdańska pociągiem na pierwszy koncert Pata w Warszawie w Sali Kongresowej jest do dzisiaj moim przyjacielem. Człowiek, od którego pożyczyłem „Travels” jest dzisiaj moim szwagrem, a jego brat okazał się równie wielkim fanem Pata. W połowie lat 2000 poznałem człowieka, który był na koncercie Pata w 1985… ale w Krakowie. Do dzisiaj się przyjaźnimy i razem chodzimy na koncerty jazzowe, a trzy tygodnie temu byliśmy razem na wspaniałym koncercie Billa Frisella w Warszawie.
Nie chce porównywać tych dwóch muzyków, bo każdy jest wspaniałym muzykiem, ale każdy ma po prostu swój język muzyczny i można rozpoznać go dosłownie po jednej frazie. Ponieważ zaczynałem w ogóle słuchać muzyki od… country to Frisell jest mi szczególnie bliski :)
Piotr
Życie każdego z nas przeplata się ze sztuką. Tworzą razem oryginalne, zaskakujące sploty. Podczas „Wieczorów płytowych” idea zbieżności jednostkowych egzystencji i muzyki powracała wielokrotnie. Wydarzenia artystyczne bywają drogowskazami kolejnych etapów naszych wędrówek ku kresowi. Pat Metheny bywał moim przewodnikiem po tajemniczych ścieżkach w krainach czasu. Panowie w „Wieczorze płytowym” mają szczególną umiejętność czarowania rzeczywistości. Przepraszam, ale napiszę kilka słów o innej płycie, o której mogę opowiedzieć niezwykłą, wzruszającą historię. Spoglądam na „What’s it all about”. Ta rzecz do mnie przemawia. Ona ma swój specyficzny język. Tę płytę dostałem w prezencie od serdecznego przyjaciela, który zmarł przed dwoma laty. Dużo wcześniej właściwie bez okazji zostałem obdarowany pudełkiem z błękitną, przybrudzoną okładką. Przyznam, że przesłuchałem rzeczony krążek i odłożyłem na półkę. Specjalnie nie przyjrzałem się drugiej stronie okładki. Nie zauważyłem wówczas tej istotnej różnicy pomiędzy pierwszą i ostatnią stroną. Kiedy dotarła do mnie wiadomość o odejściu naszego serdecznego przyjaciela, sięgnąłem po „What’s it all about”. Muzyka wybrzmiewała jakoś inaczej. I zobaczyłem różnice w kompozycji graficznej. Otóż postać, która idzie wzdłuż torów na pierwszej stronie okładki, nagle gdzieś znika. Na odwrotnej stronie pudełka z płytą zobaczymy puste tory. Chyba prezent był proroczy, tylko wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Zapytałem siebie, już zbyt późno – o co w tym wszystkim chodzi? Powracam do opowieści o intrygujących dziejach rzeczy, zapisanych już kiedyś w korespondencji do „Wieczoru płytowego”. Panowie umiejętnie malują krajobrazy konstruowane czasem. Lubię te moje domowe podróże w niedzielne wieczory. Najpierw Magdalena Łoś odsłania magiczną przeszłość dawnej i niedawnej muzyki. Od dwudziestej drugiej zaś mogę uciec z obszarów absurdalnej rzeczywistości.
Jacek
Dziękuję bardzo za świetne dwie płyty na dziś! Jako wieloletni bezkrytyczny wielbiciel Pata Metheny’ego chętnie posłucham „Still Life Talking” po raz n-ty, wzbogacony o Wasze, Panowie i słuchaczy, komentarze.
Oczywiście płytę całą znam na pamięć i uwielbiam, a szczególnie utwór „Third Wind”, a jeszcze szczególniej to wspaniałe chromatyczno-szalone gitarowe wejście Pata na solo, to jest około minuty 1:35 – ten fragment utworu zawsze sprawia że kapcie mi spadają… zupełnie kosmiczne zagranie.
Jeśli chodzi o drugiego bohatera, to przyznam że nie mam żadnej płyty Billa Frisella – przez wiele lat trochę tego słuchałem ale nie trafiało do mnie, i dopiero ostatnio, czyli trochę po 40-tce, zaczynam chyba wreszcie doceniać to jego bardzo specyficzne frazowanie i niezwykły „sound” i wiem że będę musiał uzupełnić płytotekę o jego płyty.
Jakub
Macie tu Panowie wielkiego fana Pata Metheny’ego we mnie. Na początku chciałbym uściślić: elementy latynoskie mamy już na First Circle, jeszcze w okresie ECM-owskim, „reprezentowane” przez Pedro Aznara. A prezentowana dzisiaj płyta była dla mnie pierwszym rozczarowaniem w dyskografii Pata Metheny’ego. Drugie – to ubiegłoroczna bodaj „Road to the sun”, która mnie po prostu znudziła. A, była jeszcze niezła konsternacja przy „Zerze”… Co mam do zarzucenia prezentowanemu dzisiaj nagraniu? Od pierwszych sekund miałem wrażenie jakby muzycy byli znużeni wypracowaną konwencją, coś, co można określić syndromem wypalenia, a co moim zdaniem polegało na zbytnim dopieszczaniu, przepracowaniu czy też dopracowywaniu skomponowanego materiału. Przedobrzenie, ot, co!
A Bill Frisell – jego pojawienie się w ECM było ekscytujące – nie grający jakby „normalnych” partii solowych, grający raczej barwą, barwnymi jakby plamami elektrycznych instrumentów był swoistym objawieniem, zwłaszcza gdy pojawiał się jako sideman. Nagrana z jego udziałem „Bass Desires” firmowana jakby przez Marca Johnsona – należy do ścisłego topu ulubionych przeze mnie płyt jazzowych. Natomiast – proszę mnie przekonać, że jest inaczej – nagrania płytowe firmowane nazwiskiem tego muzyka nigdy mnie nie przekonywały, moim zdaniem nie sprawdza się jako leader. Przepraszam, bo wiem, że się narażam, ale jak do tej pory żadna z tych płyt nie powaliła mnie na kolana.
Bogdan
Miałam wielką przyjemność być na pierwszym koncercie Pata w Warszawie, na Torwarze, około 30 lat temu. Pamiętam tę atmosferę, entuzjazm widowni i własne, jakże silne emocje, jakie budziła ta muzyka. Jakie to wszystko było nowe, świeże i cudownie melodyjne! Wychodziliśmy z koncertu zachwyceni tą muzyką.
Po kilku latach namówiłam znajomych na wspólne wysłuchanie kolejnego koncertu Pata, w tym samym miejscu i muszę przyznać rację Panu Przemysławowi, że to był „produkcyjniak”! Mieliśmy wrażenie, że ciągle trwa próba do koncertu… Do dziś nie wiem, skąd wtedy taki odbiór tej muzyki, nie tylko przeze mnie.
Teraz, po 30 latach uważam, że Pat się trochę powtarza, że gra kolejne wersje siebie samego, własnych tematów. Choć przyznaję, że nadal słucham go z przyjemnością, to jednak już bez entuzjazmu.
Marta
Czasami słyszałam w radio utwory Pata Metheny’ego, nigdy jednak nie kupiłam jego płyty i nie byłam na jego koncercie. Bardziej zainteresowałam się jego muzyką kiedy ukazała płyta Pat Metheny & Anna Maria Jopek: Upojenie. Zrobił się ogromny szum wokół tej płyty, na każdym kroku podkreślano jakie to wielkie wydarzenie. Trochę nie mogłam tego zrozumieć, ale gdy wysłuchałam płytę już wiedziałam, że ten duet i ta płyta warta była ogromnego szumu.
Nie stałam się specjalnie fanką Pata, ale z przyjemnością słucham płyty dzisiejszego wieczoru, bo czasami po prostu warto posłuchać czegoś czego nie mam w domu.
Izabela
Dwóch fajnych gości od lat raz lepszych, a co raz jeszcze lepszych. Na pewno słuchają ich wszyscy. Panowie otwieracie dzisiaj drzwi, które są otwarte. To dobrze, bo może można jeszcze szerzej… Ja dzisiaj w „Still Life” usłyszałem jeszcze coś nowego… trzask czarnej płyty. Super, Pat to wykonawca, który zapewne wszystkim słuchaczom może kojarzyć się z tą audycją.
A Bill to Bill i jego koronkowe wyszywanki melodii i czegoś jeszcze.
Piotr
***
Tytuł audycji: Wieczór płytowy
Prowadzili: Przemysław Psikuta i Tomasz Szachowski
Data emisji: 5.06.2022
Godzina emisji: 22.00