Malta? Mogła to być i Malta, ale też którykolwiek z samotnych spłachetków wystających z Morza Śródziemnego. Komentatorzy wskazują na Maltę albo na kamienistą Pantellerię blisko Sycylii, jest też mowa o Lampedusie u wybrzeży północnej Afryki. Jeszcze inni podnoszą wysoko głowy i patrzą dalej, bardzo daleko, na ocean i niczym Bolek lub Lolek, lecz chyba Lolek, który wskazującym palcem w ciemno zatrzymywał wirujący globus – paznokciem celują aż w Bermudy. Jaka jest prawda? Gdzie leżała, gdzie leży i jak się naprawdę nazywa wyspa Prospera w „Burzy” Williama Szekspira?
Różni różnie mówią, ale się przy słuszności słów swoich nie upierają maniakalnie. Różni różne punkty wirującej kuli paznokciem dźgają, lecz chyba jeszcze nikomu (rzecz jasna, myślę o tych, których metryki mogłyby na to pozwolić) nie przyszło do głowy spierać się z Janem Kottem, który wyznał, że napisany świat Szekspira: „Był zawsze całym światem. I dlatego próżno jest szukać długości i szerokości geograficznej wyspy Prospera”. I dalej: „Sama wyspa jest poza czasem. Jest na niej jednocześnie zima i lato”. Wreszcie: „Wyspa Prospera jest światem albo sceną”. Zawsze całym światem i w każdym czasie. Będąc dowolnym punktem spłaszczonej kuli - mogła być, może być i Lampedusą. Tak. Ale co dzieje się z „Burzą”, tą nieogarnioną elegią na nieuchronne odejście iluzji, co dzieje się ze słowami Szekspira, z każdą kolejną sceną coraz ciemniejszymi, chłodniejszymi, coraz intensywniej gorzkimi - jeśli teatr się uprze, że wyspa Prospera jest tylko i wyłącznie Lampedusą, a na dodatek tylko i wyłącznie teraz, w epoce Unii Europejskiej? Co dzieje się z tajemnicami „Burzy”, jeśli po opuszczeniu teatru widz ma jasność, że oto mowa była o problemie dobijających do Lampedusy barek z ledwo żywymi lub już zmarłymi imigrantami z Afryki, czyli że właśnie skończył się seans scenicznej troski o los biednych i niechcianych w Unii Europejskiej na przełomie lat 2013 i 2014? Szekspir i tania, choć dzielna troska publicystyczna? Skąd taka niedorzeczność?
Pytam, bo przeczytałem utwór Romana Pawłowskiego „Prospero na Lampedusie. Polski pomysł na Szekspira w Niemczech”. Pojechał do Hamburga, w Schauspielhaus zobaczył wyreżyserowaną przez Maję Kleczewską „Burzę”. Przestudiowałem opis, a jako że Pawłowski nigdy nie kłamie – nic, tylko cytuję oto kluczowe litery jego prawdy.
Temat: napięcia między Europą a imigrantami... Lampedusa... Docierają tu przeładowane łodzie imigrantów z Afryki, a czasem tylko ich ciała wyłowione z morza... Gorzki symbol unijnej polityki imigracyjnej, ciasna brama do europejskiego raju... Scenografia: podrzędny hotel skrzyżowany z domem starców... Prospero to nie mądry czarnoksiężnik ze sztuki Szekspira, ale niedołężny starzec w szlafroku i na elektrycznym wózku. Czary dawno już go opuściły... Między jednym kieliszkiem wina a drugim wymiotuje, nawet tego nie zauważając, z lubością zaciąga się papierosem, choć leje się mu z ust... To tak wyglądamy? Tacy jesteśmy w oczach Innych?... Ten symbol starzejącej się Europy Kleczewska zderza z przybyszami z Nowego Świata... Oboje realizują wyobrażenia niemieckiej klasy średniej o imigrantach: japoński Ariel wystylizowany jest na postać z mangi, połączenie kobiety i dziecka, a Kaliban, mówiący po niemiecku z akcentem i poruszający się niezgrabnie, to portret polskiego gastarbeitera... Ta „Burza” odsłania hipokryzję Europy, która z jednej strony propaguje idee multikulturalizmu, z drugiej uszczelnia granice i traktuje imigrantów jak chorobę. Z jednej strony nienawidzi obcych za ich odmienność, z drugiej – eksploatuje, uprawiając turystykę seksualną w egzotycznych krajach... W jednej z najlepszych scen pojawiają się Trinkulo i Stefano – dwie Niemki szukające erotycznych wrażeń na wyspie Prospera. Spijają i wykorzystują Polaka, potem każą mu jednak sprowadzić „lepszy towar”. Kaliban przyprowadza więc grupę afrykańskich bębniarzy... Moralna odpowiedzialność Europejczyków za Trzeci Świat...
Wystarczy. Dalej ciągnąć tego już się nie da. Gdzie my jesteśmy? W co się i kto bawi? O co chodzi? Po zapoznaniu się z taką polską prawdą „Burzy” na scenie niemieckiej - o co właściwie powinienem pytać? O co i kogo? O Szekspira? Kleczewską? Jeśli najświetniejszą sceną jej „Burzy”, najświetniejszą i zarazem najbardziej bezlitosną dla haniebnie drzemiącej moralności Unii Europejskiej, rzeczywiście jest scena, kiedy to dwa, by tak rzec, stare niemieckie piece, w których diabeł pali, bezpardonowo i bezkarnie nakłaniają do pochopności Kalibana, czyli nadwiślańskiego jebakę mimo woli – to ja nie mam już pytań. Żadnych. Do nikogo.
Stara oczywistość: literatura nie mówi prawdy, ona ją stwarza. Nie ma więc sensu rozstrzygać teraz, czy „Burzę” Szekspir ulepił jeszcze w Londynie, czy po ostatecznym powrocie do Stratfordu. W opowiastce Sándora Máraiego „Łabędzia pieśń” – jest już nad Avonem. Wlecze się na końcu konduktu zmarłego, którego kiedyś znał. Zobojętniały na twarze ludzi, co nic nie wiedzą o jego napisanych słowach – unika spojrzeń. Coraz bardziej samotny, coraz bardziej skulony, w krótkim kubraku, z czereśniową laską w garści, coraz wolniejszym krokiem błąka się za miastem. Wszystko już zostało napisane, wszystko już zostało przemilczane. Łowi zapach traw, przygląda się szarej tafli rzeki, czasem unosi głowę i śledzi niepojęte ścieżki chmur. Wszystko jest takie, jak zawsze, takie, jak opisał na swoich stronicach: niewzruszone. Nic się nie zmieniło w mechanizmie poruszającym świat, wszystko się powtarza, wszystko niebawem znów się powtórzy, gorycz zdania: „nic się nie da zrobić” jest wciąż taka sama. Czasem nawiedzają go strzępy starych jego zdań, lecz rzadko, bardzo rzadko. Aż dzieje się coś klasycznie banalnego. Któregoś popołudnia – szaleństwo deszczu nagle się rozpętuje. Wystawia twarz na krople. Stoi długo, jak kiedyś jego Lear. I już wie, że trzeba będzie jeszcze raz... Wraca do domu, ostrzy gęsie pióra, na pierwszej stronie u góry powoli zapisuje słowo „Burza”. Wiele dni po ostatniej kropce odwiedzają go starzy przyjaciele, Ben Jonson i Dryton. Czyta im na głos. Przy udźcu baranim i czerwonym winie – czyta im swoje pożegnanie. Dochodzi do tej goryczy Kalibana: „Mowę mi dałeś; cała z tego korzyść,/ Że kląć dziś mogę” – i milknie. Proszą, by ciągnął dalej. Odmawia. „Po co? – szepcze, patrząc w ogień. – Więcej o życiu mówić nie warto”. Odkłada papiery, sięga po dzban, nalewa wino. To wszystko.
W jednym z wierszy „Epilogu burzy” – tak, burzy – ostatniego swego tomu, Zbigniew Herbert prosi Boga o zdolność układania zdań długich, by móc w nich zmieścić świat cały. „O zdania długie tedy modlę się, zdania lepione w mozole,/ rozległe tak, by w każdym z nich znalazło się lustrzane/ odbicie katedry, wielkie oratorium, tryptyk// a także zwierzęta potężne i małe, dworce kolejowe, serce/ przepełnione żalem, przepaście skalne i bruzda losów w dłoni”. Tym właśnie – portretem skulonego człowieka, coraz wolniej idącego przez narastające szarości, który nagle poczuł, że raz jeszcze trzeba będzie opisać świat, wychodząc od wnętrza własnej ręki - jest Máraiego „Łabędzia pieśń”.
Nie, „Burza” Szekspira to nie tylko jego intymna spowiedź z chwil ostatnich, nie tylko jego pożegnanie z własną magią, teatrem, słowami, nie tylko jego cierpki uśmiech nad jałowymi mocami iluzji każdej. Jak Tadeusz Kantor, który w „Nigdy tu już nie powrócę” zwołał na pożegnalne spotkanie wszystkie widma niegdysiejszych swoich seansów, jak Vladimir Nabokov, co na karty ostatniej swojej dokończonej powieści „Patrz na te arlekiny!” zaprosił kawałki swoich starych dzieł - tak Szekspir ściągnął do „Burzy” wszystkie swoje nieustępliwe motywy: niezmienny mechanizm władzy, obojętność natury wobec krzątaniny piachu, zwanego ludźmi, gorycz wszelkiej miłości, lodowaty brak litości czasu i całą resztę dojmujących jakości. Tylko że gdy się nie rozumie, a raczej nie czuje, iż nieusuwalnym dnem „Burzy” jest w istocie bruzda losu Szekspira w jego dłoni – wtedy te potężne, nieustępliwe motywy przestają być potężne i nieustępliwe. Obracają się w papier taniej gazety codziennej w mało ważnej stolicy kraju bez wielkiego znaczenia.
Owszem, aktualna potworna rozpacz imigrantów na brzegach Lampedusy - to nie byle co. Ale też jest to za mało, by polska reżyserka mogła robić z Szekspira chwilowego idiotę w Hamburgu. A proszę – robi!
Paweł Głowacki