Na białych ścianach Sceny na Sarego 7 – obrazy. Małe i większe, fachowo powieszone i tak też oświetlone, jak w każdym porządnym muzeum malarstwa. Martwe natury, krajobrazy, domy, ludzie w pozach przeróżnych, jakaś roślinność, zachód słońca, czyjś portret, coś tam jeszcze, a wszystko w ramach cudnych. Nawet jeśli nie są to oryginały – są to świetne kopie. Przed nimi - jajowata sofa z bordowego pluszu, z oparciem wyrastającym ze środka jaja. Można siadać z każdej strony, na okrągło. Zanim przyjdą tutaj On i Ona, by znaleźć choć minutę czułości, naparstek ciepła, zanim w drzwiach zacznie się pojawiać muzealna strażniczka, aby sokolim okiem badać, czy chuligan jakiś dowcipny aby nie dorysowuje wąsów i bród cennym arcydziełom – bordowe jajo jest jedyną realnością wśród prostokątnych i kwadratowych kolorowych iluzji, jedynym kawałkiem prawdy pod zamarłymi na ścianach kawałkami zabawy w udawanie prawdy. Tak. W końcu tamten namalowany dom, tamto drzewo, tamten kielich bądź tamta twarz, to nie jest dom, ani drzewo, ani kielich, ani twarz. Czy ktoś normalny, patrząc na „Słoneczniki” van Gogha, może z ręką na sercu wrzasnąć: „Cóż za piękne słoneczniki!!!”?
To jest stare pytanie. Jak kto woli – to jest stary numer, co go sztuka wykręca od zawsze. W 1926 René Magritte poszedł z tym numerem na całość. Narysował otóż fajkę. Pieczołowicie, z detalami narysował zwyczajną fajkę, niżej zaś dopisał nieudolnymi literami uczniaka zdanie: „Ceci n’est pas une pipe” – „To nie jest fajka”. I zaczęło się! Wystartowała dysputa! Na kanwie tego, zdawać by się mogło, banalnego gestu Magritte’a, filozof Michel Foucault stworzył legendarny esej – rzecz o grze słów i podobizn, o wiecznym kontredansie realności z fikcją, o konszachtach iluzji z językiem. Magritte i Foucault – nie byli ostatni. Tadeusz Kantor tkwił na scenie, wciąż niby na krawędzi między nami a jego ucieleśnionymi snami, jak by wciąż powtarzał: „To nie jest prawda”, albo nawet: „To nie jest kalka rzeczywistości – to jest tylko i aż odpowiedź na rzeczywistość”. Nie byli więc ostatni, ale też nie byli pierwsi.
Około 1470 roku Francesco del Cossa maluje olśniewające „Zwiastowanie”. Jest Maryja, jest zwiastujący anioł, jest wszystko, co ma być, nawet sam Bóg Ojciec unoszący się wysoko na niebie. Ale jest też – ślimak, nieproporcjonalnie potężny ślimak. Sunie z lewej na prawą. Lecz nie w tym sedno. Sedno w tym, że sunie on tuż przy dolnej krawędzi – tak jakby po samej ramie. „Ślimak jest namalowany na obrazie – powiada Daniel Arasse – ale nie w środku obrazu. Znajduje się na jego granicy, pomiędzy jego fikcyjną przestrzenią a realnym miejscem, z którego go oglądamy”. Tak właśnie. On nie pozwala patrzącemu zapomnieć o grze w udawanie prawdy, którą to grę obraz prowadzi z patrzącym na obraz. Był ślimak, była i mucha, tak samo nieproporcjonalnie ogromna. Do dziś siedzi na krawędzi namalowanego na desce w 1446 roku „Portretu kartuza”. Malarz Petrus Christus nie musiał dopisywać żadnego zdania. Do dziś wystarcza spojrzeć na muchę, by zrozumieć, że to, co widać nad nią: „To nie jest zakonnik”.
W Teatrze Bagatela, na Scenie na Sarego 7, Ingmar Villqist, reżyserując „Ławeczkę” Aleksandra Gelmana, każe Jej (Karolina Chapko) i Jemu (Marcel Wiercichowski) odegrać ich intymny teatrzyk, który ma zakończyć się choćby najmniejszą garstką czułości, ciepła i bliskości, każe go odegrać w galerii obrazów - pod wiszącymi na ścianach kawałkami zamarłej gry w udawanie prawdy. Villqist jak by powtarza ideę ślimaka i muchy. Nie wiem, czy świadomie, czy przypadkowo, ale to nie ważne. Istotne, że biedne, nieudolne, prowincjonalne, godzinę trwające romansowanie Jej i Jego na bordowej jajowatej sofie nie ma nachalnej pretensji do bycia „kawałkiem najprawdziwiej prawdziwego życia”. Nie ma takich pretensji - i nie jest. A nawet jak by Ona i On bardzo chcieli – piękna, prostokątna i kwadratowa sztuczność na ścianach skompromitowałaby ich usiłowania. Co zatem czynią? Grają. To wszystko.
Oni – aktorzy, bądź ludzie zwyczajni, w sumie obojętne. Szara Ona, szary On, albo Chapko i Wiercichowski – grają z sobą o ciepło, o dotyk, o uśmiech. Nie ma sensu detalicznie streszczać ich seansu. Niech wystarczy, że grają, i że każde z nich jest dla siebie zarazem aktorem i reżyserem, Wiercichowski – reżyserem wspaniałym, bombastycznym, Chapko – reżyserką skuloną, liryczną. Zwodzą się więc maskami wszelkiego gatunku, maskami zdań, maskami intonacji, zestawem min – od bezradności, po grymasy wściekłości – gestami przeróżnymi lub bezruchem, paletą spojrzeń wreszcie. Krzyczą, szepczą, miotają się i zgrabnie się zgrywają, że już nie mają sił dalej tego ciągnąć, że rezygnują. Zwodzą się, okłamują, udają kogoś innego – ot, kolejna wersja starych przebieranek szekspirowskich. Słowem - są przez godzinę teatrem, przedstawieniem dla samych siebie i przy okazji dla nas. A wszystko po to, by się jakoś przez cały ten gruz sztuczności, przez te słowa nieprawdziwe, sceniczne gesty i malownicze ruchy – przekopać. By się dokopać do czegoś czystego, w co wierzą, że jest tam, na dnie ich wielkiego udawania, ich gry w iluzję prawdy na tle obrazów, grających z nami w to samo. I co? Melpomena się lituje. Z każdym kwadransem są coraz bliżej tego czegoś czystego. Może dalej czeka ich wielka miłość? Bycie razem do końca? Może, lecz lepiej nie bądźmy sentymentalnie naiwni. Nam niech wystarczy - ulga.
Owszem, ulgę przynosi oglądającemu „Ławeczka” Villqista, ten sceniczny drobiazg, bo teatr, który nie udaje, że nie jest teatrem, z ręka na sercu nie zaklina się napastliwie, iż jest litym ochłapem realnego życia, podanym w skali jeden do jednego – teatr taki zawsze przynosi ulgę wielką. Nie szarpie człowieka za nogawkę, nie dłubie w uchu jego, nie majstruje przy oczach, nie przykleja się do skóry. „Ławeczka” Villqista nie jest – Bogu niech będą dzięki – prawdą życia. Ona jest bardzo porządnie zrobioną lekką sztucznością. I dopiero tu, dopiero teraz, każdy może sobie zacząć w samotności myśleć o prawdzie życia, na przykład swojego. A wszystko to dzięki – któż by pomyślał! - opiekuńczym duchom bardzo starego ślimaka i bardzo starej muchy.
Paweł Głowacki