Zadano mi pytanie: co 4 czerwca 1989 zmienił w moim życiu.
Wszystko.
W moim i życiu każdego Polaka, i tego mieszkającego w PRL i tego na emigracji. Ten dzień zmienił nie tylko nasze życie. Zmienił życie setek milionów Europejczyków, nie tylko tych za żelazną kurtyną, ale także tych z wolnego świata. To był dzień, w którym symbolicznie, jak mówiła to Joanna Szczepkowska „upadł komunizm”.
Pewnie spora część z Was zakrzyknie, że nie upadł, że się przepoczwarzył, przeniósł do spółek nomenklaturowych, agencji ochrony, banków, ubezpieczalni… i tak dalej. Tak oczywiście macie rację. Tam się ci ludzie ulokowali, na dobrych posadach, za „nasze” pieniądze, na naszej krzywdzie. I macie rację. To był największy błąd. I największa niegodziwość, najwyższa cena jaką przyszło zapłacić za moment radości, jaki ja i duża cześć moich rodaków przeżywała 5 czerwca 1989. Bo to wtedy ogłoszono wyniki wyborów.
Może była to cena zbyt duża. Niedawni bohaterowie Solidarności, bici, pałowani, więzieni, którym odmawiano ludzkiej godności, których wyrzucano z pracy i zmuszano do emigracji nie zostali bohaterami III RP. Często ledwo wiązali koniec z końcem, imali się jakiejkolwiek pracy, albo już nie zmuszani przez komunistów wyjeżdżali w świat zbierać truskawki, czy wyrywać azbest z amerykańskich domków. Do dziś nie dostali zapłaty za to, że bez ich poświęcenia nie byłoby Wolnej Polski.
A rzesze postkomunistów, nomenklaturowych prezesów, urbanów, kiszczaków, jaruzeli i całej masy komunistycznej i ubeckiej hołoty opływają w dostatki. To jest niesprawiedliwość, która była zbyt wielką ceną za spokój. I za władzę. Ceną, której mimo 25 lat nigdy nikt, tak naprawdę nawet nie próbował spłacić.
Tak wiem, wielu z nich dostało ordery. Wręczane w Pałacu Namiestnikowskim, czy w Belwederze krążki dają radość. Ja też dostałem. Wiem jakie to uczucie. Ale myślę, że komunizmu nigdy nie rozliczyliśmy i nigdy już nie rozliczymy. A to zaważyło na ocenie rocznicy 4 czerwca. Dziś, po 25 latach.
I choć ten dzień zmienił wszystko, to owo „wszystko” wcale nie oznacza, że na lepsze.
Medal dostałem. Nawet dwa. Za walkę z komuną. Do dziś wydaje mi się, że się nie należał, ale córka jest dumna i co jakiś czas jestem proszony, żeby opowiadać jak to z tą komuną młodzież wojowała. Nawet książki powstały i filmy. Ostatnio dowiedziałem się, że w jakiejś szkole pokazywano film z moją opowieścią o czasach Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Miłe. Może coś z tej historii jednak zostanie.
Bohaterem w żadnym wypadku się nie czuję. Cały czas trochę jestem tym zażenowany. Choć przyznaje, że w nocy, jak już cała rodzina śpi, otwieram czasem wiśniowe pudełko i oglądam te medale. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że uświadamiają mi, że każdy czyn, nawet najmniejszy, ale szlachetny i odważny burzy mur. Wyrywa zęby krat (taki cytat), stwarza świat lepszym. I moje drobne czyny ten mur troszeczkę zburzyły, troszeczkę naruszyły mocowanie tych krat. Pamiętam, że uroczystość wręczania tych medali trwała wiele godzin. Bo tak wielu nas było. Nie 10 milionów. Ale kilkuset. A pewnie jakby podliczyć wszystkich pewnie kilka tysięcy.
Rewolucji 4 czerwca 1989 roku nie zrobiło 10 milionów członków Solidarności. Ją zrobiły tysiące działaczy podziemia, którzy mieli ciche poparcie tych 10 milionów. To poparcie było ważne, bo przez cały czas czarnych lat 80 wielu z nas czuło, że rozrzucanie ulotek, drukowanie bibuły, malowanie murów, rzucanie w zomowców kamieniami wywołuje uśmiech satysfakcji na twarzach tych ludzi, którzy w BBC, Wolnej Europie, w RFI słuchali o tym, co my robiliśmy. Mam nadzieję, że wtedy myśleli: dobrze im tak, tym komunistycznym skur…. Śmierć komunie!!!
Ja przynajmniej tak myślałem. Że to, co robię popiera, może po cichu, ale jednak te 10 milionów. Wierzyłem, że większość tak myśli. Byliśmy My i Oni. Opozycja i komuniści. Była ostra granica. My i Oni. Zdziwiłem się, gdy okazało się, że 4 czerwca 1989 3 miliony osób głosowało na PZPR. I choć lista krajowa padła, w senacie nie było żadnego komucha, wszyscy odtrąbili zwycięstwo, pewien niesmak pozostał. Może 10 milionów to my. Ale 3 miliony to oni. To już nie był tylko Kiszczak, Urban i Jaruzelski.
Dopiero po wielu, wielu latach uświadomiłem sobie, że tak nie było, że nie było My i Oni. Że przecież na wigiliach, urodzinach, imieninach okazywało się, że świat nie jest czarno-biały. Że wujek, ciotka należą do partii, że oni, choć po drugiej stronie barykady, to moi bliscy. Że takie dylematy ma KAŻDA rodzina w Polsce. Dziś myślę sobie, że wojny polsko-polskiej nie da się rozwikłać, bo nawet będąc w podziemiu, trochę poprzez relacje z bliskimi, byliśmy nad ziemią. Bo w wywiadzie i w setce w telewizji, w radiu, czy gazecie to dobrze wygląda i jest logiczne, ale jak się stoi nad trumną krewnego, który był prokuratorem w stanie wojennym, to nagle okazuje się, że pojawiają się szarości, odcienie, dylematy, wątpliwości.
W każdej rodzinie są tacy krewni. I Dosłownie, i w przenośni.
W sierpniu 1983 siedziałem w wygodnym fotelu w jednym z kin w Toronto w Kanadzie. Oglądałem którąś tam część Gwiezdnych Wojen, która w Polsce miała ukazać się dopiero po wielu miesiącach. Jeśli nie latach. Wieczorem tego dnia w domu mojej kanadyjskiej rodziny miałem podjąć decyzję, czy następnego dnia pojadę do urzędnika imigracyjnego podpisać imigracyjne dokumenty. Mogłem z dnia na dzień zostać Kanadyjczykiem. W tamtych latach istniała procedura łączenia rodzin, żadnych obozów dla uchodźców, żadnych azylów. Wszystko szybko, łatwo i przyjemnie. Jak w MacDonaldzie.
Mój ojciec chciał dać mi szansę na normalne życie. Mówił, że komuna upadnie, jak upadają wszelkie dyktatury, ale to się zdarzy za 50, może 100 lat. Na pewno tego nie dożyjemy – powtarzał. Był rok 1983. Za rok miał się zacząć Orwell.
Znalazłem się w Kanadzie, bo 11 listopada 1981 mój Ojciec wyjechał na wykłady na uczelnię w Nigerii. Mieliśmy, ja i moja Mama, dojechać do niego po świętach Bożego Narodzenia. Jakimś cudem dotarliśmy tam dopiero w maju 82. Rodziny plan zakładał emigrację. Na zawsze. Wszyscy wiedzieliśmy, że powrotu nie będzie. Komuna wydawała się silna jak nigdy. Mieliśmy zostawić wszystko i zacząć nowe życie. Dla mojego Ojca, który miał wtedy blisko 60 lat to była druga decyzja o rozpoczęciu życia na nowo. Pierwszą podjął ze swoją matką, gdy wsiadł do bydlęcego wagonu, który wiózł ich z Tarnopola na kresach Rzeczpospolitej do powojennej Polski. Ojciec mojego ojca był wtedy w Wielkiej Brytanii. Żołnierz Armii Andersa.
Dziś trudno sobie wyobrazić determinację mojego Ojca. Zaczynać życie po raz kolejny od nowa? Po doświadczeniu zsyłek na Sybir, repatriacji, wojny, bolszewików, Niemców, frontu przetaczającego się przez Tarnopol co kilka miesięcy, tysięcy trupów leżących na ulicach, stalinizmu, rozłąki z ojcem i z bliskimi, którzy zostali w Wielkiej Brytanii, w Kenii, w Kanadzie. Zrobił to wyłącznie dla mnie. Żebym ja miał szanse. Szansę, której nie miałbym w komunistycznej Polsce. Której on nigdy nie miał. A która mogła być moim udziałem.
Dramat tego wyboru jest dziś niezrozumiały. Ci, którzy wyjechali z Polski po wstąpieniu do Unii Europejskiej są w zupełnie innej sytuacji. W każdej chwili mogą wrócić, oni zmieniają miejsce pracy, ale są w „rodzinnej Europie”, są w domu. U siebie. Dziś nawet odległość jest mierzona inną miarą. Wtedy prosty telefon do Polski z Nigerii to była dwudniowa wyprawa. Bo jedyny telefon był w głównym mieście stanu, a dodzwonienie się do Polski graniczyło z cudem. Chyba nikt z pokolenia Facebooka tego nie zrozumie. Nie, nie można było wysłać wtedy wiadomości przez „fejsa”. Wtedy nie tylko nie było internetu. Wtedy nie było w zasadzie nawet telefonów. A satelity służyły wyłącznie do naprowadzania jądrowych rakiet balistycznych na cele przeciwnika.
Wieczorem tego dnia w Kanadzie, po obejrzeniu „Gwiezdnych Wojen”, których nikt wtedy w Polsce nie widział miałem podjąć decyzję: zostaję w wygodnej Kanadzie czy…? Miałem wtedy 17 lat. Mój Ojciec pozwolił MI podjąć tę decyzję. Do dziś nie wiem dlaczego. Dlaczego uznał, że to JA mam zdecydować. 17 lat. Najgorszy wiek na podejmowanie jakichkolwiek decyzji. A szczególnie ważących o losach całej rodziny. O moim losie, o losie moich Rodziców.
Siedziałem w tym miękkim, kanadyjskim fotelu. Piłem Coka Cole, oglądałem wiadomości, gdzie pokazywano skutki zestrzelenia przez sowieckie myśliwce pasażerskiego samolotu koreańskich linii lotniczych (zginęło kilkaset osób!!!), południowo-koreańskich, oczywiście i zastanawiałem się co mam zrobić. Odciąć się? Zostawić wszystko?
Miałem już za sobą emigracyjny epizod, czy tak ma wyglądać moje życie? Czy miejsce nie ma znaczenia? Pamiętam wyraźnie moment, w którym podjąłem decyzję. Uświadomiłem sobie, że jeśli zostanę Kanadyjczykiem już nigdy nie zobaczę widoku z okna w moim domu. Że zawsze, do końca życia będę oglądał obce mi widoki. Niedawno rozmawiał ze mną dziennikarz Newsweeka, któremu opowiedziałem tę historię. Zapytał, jaki to był widok.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Ten widok to po prostu: ulica, chodnik, drzewo, dom stojący naprzeciwko. Ludzie idący tym chodnikiem. Nic wielkiego. To nie była bitwa pod Grunwaldem. To nie był Stańczyk. To nie była brama Stoczni ani czołgi 13 grudnia. To był widok, który każdego ranka widziałem sprawdzając, czy nie pada deszcz. Co ciekawe mam takie „widoki” w głowie z miejsc, w których mieszkałem emigrując do Nigerii, Francji, Kanady, wreszcie do Wielkiej Brytanii, gdzie wyjechałem już z Wolnej Polski. Po prostu do pracy. Legalnej. W „rodzinnej Europie”.
Wylądowałem w Warszawie pod koniec sierpnia 1983. Kilkoro znajomych, którzy mnie witali na lotnisku Okęcie patrzyli na mnie, jak na kosmitę. Myślę sobie, że uważali, że postradałem zmysły, albo jestem nieślubnym synem generała. Wówczas samoloty z Londynu z reguły wracały puste. A orkiestry symfoniczne po tourne na zachodzie zamieniały się w kwartety smyczkowe, które i tak nie grały, bo wracali tylko najbardziej gorliwi ubecy, którzy i tak nie umieli grać.
Do 4 czerwca 1989 roku brakowało jeszcze 6 lat. 6 długich lat.
Autor: Andrzej Szozda
Odwiedź nasz profil na Facebooku poświęcony wyborom 4 czerwca 1989 roku >>>>