W każdą niedzielę słuchamy – razem z Państwem – najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika.
Tym razem były to:
- Eric Clapton – "Unplugged" – 1992 Reprise
- Sinéad O'Connor – "Am I Not Your Girl?" – 1992 Ensign
Album Erica Claptona składa się z utworów zarejestrowanych w czasie koncertu z serii MTV Unplugged w Anglii. Zawiera akustyczne wersje m.in. tak hitowych utworów artysty, jak "Tears in Heaven" czy "Layla". Za album "Unplugged" Clapton zdobył sześć Nagród Grammy (m.in. w kategoriach nagranie roku, album roku, piosenka roku).
Z kolei album "Am I Not Your Girl?" zawiera covery w wykonaniu Sinéad O'Connor.
176:02 2022_06_26 22_00_01_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 WP #285. Eric Clapton bez prądu, Sinéad O'Connor z coverami (Wieczór Płytowy/Dwójka)
Komentarze słuchaczy:
W przypadku takich nagrań, jak dzisiejsze, muzyka, który już wiele wcześniej osiągnął, należy zwrócić uwagę na to, w jakim stadium kariery płyta została zrealizowana. Jeżeli przypatrzymy się całemu dorobkowi solowemu tego muzyka, okaże się, że ta dyskografia nie jest ilościowo powalająca. Chciałoby się powiedzieć, jak na kogoś, kto gra całe życie bluesa – no to przecież można by rok w rok coś wysmażyć… Na szczęście Clapton tak nie myślał. Poprzednia płyta – Journeyman – była wielkim sukcesem komercyjnym, więc muzyk musiał się pewnie zastanowić, czy uda mu się zebrać równie mocny materiał na kolejny krążek. Wygląda na to, że miał takie obawy, bo „wejście” w unplugged było jakby uniknięciem porównań. A poza tym, no cóż, w tym przypadku nic nie mogło się nie udać: pograć na gitarkach, pośpiewać – dla takiego wyjadacza to przecież bułka z masłem! „Layla” – toż to samograj, „Tears in heaven” już zyskało popularność, poza tym garść klasyki bluesa – tu nie trzeba było odwagi. Musiało wyjść – no i wyszło.
Bohaterka drugiej z dzisiejszych płyt zawsze była dla mnie artystką, która robiła wokół siebie zbyt wiele zamieszania, jak na kaliber muzyki, którą wykonywała, który nigdy zbyt wielki mi się nie wydawał. Nawet nie byłem pewien, czy w ogóle, jak to się mówi, „ma” głos – to ostatnie do momentu, gdy zobaczyłem ją śpiewającą z Peterm Gabrielem w Don't Give Up – okazało się, że ma i do tego umie śpiewać. Niespodzianka! Dzisiaj prezentowana płyta – któż zauważyłby to nagranie, gdyby nie cała ta atmosfera, jaka otaczała już wtedy wokalistkę? No rzeczywiście – słyszymy głos o pewnej urodzie, ale nie są to zjawiskowe wykonania – jak dla mnie – płyta do zapomnienia, bo co kilka miesięcy ukazują się świetne płyty z jakimiś nagraniami standardów jazzowych i rozrywkowych…
Bogdan
Claptona uwielbiam – ale to jest truizm i nie będę tego rozwijała. Koncert „Unplugged” był moim pierwszym kontaktem z tym Artystą. Będąc nastolatką zobaczyłam ten koncert w MTV i oszalałam. Szczęśliwy los sprawił, że moim mężem został wielki pasjonat muzyki i dźwięku, często razem odsłuchujemy płyt na naszym zestawie. Uważam, że zremasterowany analog „Unplugged” jest czymś wspaniałym.
Prawdziwa sól ziemi. Clapton zawsze miał doskonałych inżynierów dźwięku, zarówno na żywo, jak i w studiu. Już oryginalny CD brzmiał świetnie, ale remastering materiału wydanego na analogu dał zauważalne i wyśmienite efekty. Tzw „scena dźwiękowa” jest szersza, głos Erica jest bardziej szczegółowy/ciepły, każda nuta wszystkich instrumentów jest słyszalna tak, jakbyśmy znajdowali się pomiędzy muzykami!
Tak jak w przypadku każdej muzyki są pewne rzeczy, w których po prostu nie można iść na kompromis.
Najpierw artysta musi używać wysokiej jakości sprzętu do nagrywania, Potem studio musi go poprawnie obrobić. Myślę, że w przypadku „Unplugged” wyszło to idealnie. I taka muzyka zabrzmi fenomenalnie, ale pod warunkiem, że bedzie odtwarzana w odp warunkach i na odpowiednim, skonfigurowanym sprzęcie – zwłaszcza w przypadku winylu. Taka jest prawda.
Clapton jest inspiracją dla wielu osób, które sięgają po gitarę. Mój maż posiadł ten sam model Martina, którego uzywał Mistrz. I wydaje mi się że może zagrać prawie wszystkie Jego jego piosenki, z czasów Yardbirds, Cream, z czasów „Layli”… Ale pozostają jeszcze emocje i przekaz – a tutaj koniecznie trzeba pamiętać, z jakim bagażem przezyć i tragedii rodzinnych Clapton nagrywał ten prześwietny koncert… może powstać milion coverów „Tears In Heaven”, ale to nic nie da. To zabrzmi tak jak powinno tylko „w rękach” Erica Claptona.
No i Sinead z bardzo „odważną” płytą. Mamy „Alternatywne” lata 90te a Sinead, która rozpoczęła karierę od prawdziwego trzęsienia ziemii zaproponowała dla odmiany wspaniałą kompilację pop jazzu i standardów z różnych dekad. Sinead udowodniła, że jest jedną z najciekawszych i wszechstronnych wokalistek, jakie pojawiły się w ciągu ostatnich 40 lat.
Bardzo lubię ten album. Sinead zadziwia mnie sposobem, w jaki potrafi uderzyć tak wysokie dźwięki, ledwo je szepcząc, a ta płyta naprawdę pokazuje ten aspekt jej głosu bardziej niż cokolwiek innego. Kiedy chce, czasem zaczyna mi przypominać młodą Grace Slick, czasem w jej głosie jest gniew i stanowczość, czasem potrafi zaśpiewać dziecięcą kołysankę. Moimi osobistymi faworytami na tym albumie są tutaj „Why Dont You Do Right?” i „Bewitched, Bothered And Bewildered”. Sinead to jest – a może raczej był???? – wielki talent.
Milena
Nie uważam, aby Clapton był obdarowany piękną barwą głosu. Jednak trzeba przyznać, że został stworzony do gry na gitarze. W utworze „Signe”, który otwiera album można przekonać się o jego maestrii. To słychać i czuć jak wydobywa dźwięki ze strun z taką łagodnością i precyzją. Uwielbiam, gdy pod koniec wyżej wymienionego utworu stopniowo zwalnia tempo gry. Jego gitara gra co raz ciszej i ciszej. Coś wspaniałego.
Nastrojowa płyta Sinead. Piękny głos. Jednak mam wątpliwość, co do albumu „Am I not your girl?”. Czy ze strony artystki, a raczej jej menadżera nie było to „czysto bezpiecznym zagraniem”. Wyobrażam sobie ich konwersacje po sukcesie komercyjnym jej drugiego albumu „I Do Not Want What I Haven't Got”, która brzmiałaby mniej więcej tak:
– Sinead, nagrałaś płytę, która odniosła sukces. Teraz sięgniemy po znane i lubiane amerykańskie klasyki, żeby odnieść jeszcze większy sukces. Co Ty na to?
– Pewnie. Czemu nie.
Uważam, że artysta dobrej klasy powinien unikać coverów i starać się szukać i prezentować swój własną wrażliwość. Co Panowie o tym myślicie?
Mateusz
Przyczyny sukcesu tej płyty były dwie:
Po pierwsze, płyta miała dwie strony,
Po drugie, obie strony były perfekcyjne.
Są wybitne płyty, które się ceni, daje maksymalną ocenę i odkłada na półkę. I są płyty, których się słucha.
Dziękuję za dzisiejszy wieczór z tą płytą. Dostrzegając jak często jej słuchałem uświadamiam sobie, że jest to dla mnie jedna z ważniejszych płyt.
Pamiętam jakby to było wczoraj.
Grudzień 1992, blisko świąt, piątek.
Mama spostrzegła, że znowu kieszonkowe roztrwonione na kasetę, ale tym razem… milczenie, błysk w oku i uznanie, że syn odziedziczył gust ;)
Tomasz
Clapton Unplugged słuchany po latach brzmi niestety słabo. Pierwszy lekko swingujący utwór nie brzmi przekonująco – jakby muzyk bał się takiej konwencji, nie mówiąc o tym, ze wg mnie Clapton niestety nie swinguje.
W bluesach brzmi lepiej, bo to jego gatunek. Natomiast wokalnie jego zawodzenia nie da się już słuchać. Wg mnie Clapton (poza Cream) jest generalnie przereklamowany i musiał mieć świetnych managerów, żeby utrzymać się na rynku nagrywając dość słabe płyty w latach 80-tych i 90-tych.
Mam natomiast ogromny szacunek do niego jako do człowieka, dzięki któremu na rynku muzycznym zaistniał J.J.Cale. Największe hity Claptona czyli Cocaine i After midnight to kompozycje J.J.Cale’a. Kiedyś w wywiadzie z J.J. Calem czytałem, że bez Claptona, Cale zostałby taksówkarzem… Byli zresztą przyjaciółmi, a wg mnie najlepsza płyta Claptona z ostatnich lat to „The road to Escondido” nagraną razem z J.J.CALEM. Polecam na Wieczor płytowy, albo jeszcze lepiej jakąś solową płytę J.J.CALEa (np Troubadour albo Grasshopper).
Piotr
„Unplugged” to format kameralny. Muzyka przeznaczona do grania przy wieczornym ognisku, w schronisku, na szczycie góry i na plaży wieczorem po gorącym dniu. Właściwie można ją grać i słuchać jej wszędzie. Wpada w ucho, niesie wyciszenie, jest formą bardzo osobistego przekazu adresowanego do przyjaciół. Słuchając Claptona chcąc nie chcąc stajesz się jego przyjacielem. Inaczej być nie może.
Urszula
O płytach to ja się nie będę specjalnie wypowiadał, bo nie lubię ani jednej, ani drugiej – nie, że do piachu, dół z wapnem – po prostu nie przepadam, nie krzyżuję się z nimi. A „Laylę” wolę w wersji elektrycznej, z fortepianową częścią drugą, a przede wszystkim – ten riff!
A co do serii płyt unplugged – to nie do końca było tak jak Panowie powiedzieli. Tak po prawdzie nie zaczęło się od McCartneya. Za początek tej całej zabawy w jakimś sensie trzeba by było uznać występ na żywo Jona Bon Jovi i Richiego Sambory w czasie jakiejś gali muzycznej, chyba w 1987 – zagrali wtedy kilka numerów na gitarach akustycznych i spotkało się to z bardzo ciepłym przyjęciem. Natomiast taka pierwsza, bardziej znana płyta, która była zrobiona od początku do końca jako taki koncert akustyczny, z odpowiednim repertuarem, z odpowiednimi aranżacjami to była Tesla i „Five Man Acoustical Jam” z 1990 roku (platynowy nakład – czyli żaden anonim), czyli jednak trochę przed Maccą. Jasne – literalnie, jako unplugged – tak, Macca chyba faktycznie był pierwszy. Ale w tym momencie było to wykorzystanie konwencji, która już wcześniej się już nieco wcześniej sprawdziła.
A sama koncepcja takiego grania – no to była tzw. słuszna koncepcja – sporo takich płyt powstało i na pewno sporo dobrych. Moim zdaniem dwie takie najjaśniejsze gwiazdy to Bjork i Nirvana – to jak muzyka Bjork została przerobiona, żeby dopasować ja do tej konwencji – mistrzostwo świata. Nirvana – no to wiadomo – ale nagle się też okazało, że spod tego gitarowego zgiełku powychodziła cała masa świetnych melodii – takich omalże bitlesowskich. Świetny jest też koncert Neila Younga, co akurat mnie nie dziwi, bo pamiętam film „Rust Never Sleeps”, gdzie on przez prawie pół godziny łazi sam z gitarą akustyczną po scenie, a publika i tak się prawie gotuje. Fachman… Znakomity jest też koncert Midnight Oil. Jest jeszcze też tak wyjątkowo dobry koncert, nagrany dla MTV, ale nie całkiem unplugged – Hell Freezes Over – około połowy jest akustyczne, albo prawie akustyczne – ale o tym już wspominam właściwie poza konkursem. No to tak z tych z klasycznego okresu – to te cztery.
Wojciech
– „Am I not your girl?”
– „No, You're not!” – aż chce się wykrzyknąć słuchając tej płyty.
Sinead O'Connor ala Frank Sinatra albo Zbigniew Wodecki? Nie, dziękuję ;)
Może to i dobrze, że Sinead nagrała tę płytę, bo przynajmniej wiadomo, że w musicalowej konwencji z dęciakami jej nie do twarzy.
Moim zdaniem to jedyny totalnie chybiony eksperyment muzyczny jaki wykonała w ciągu trwania swojej kariery.
Lepiej poradziła sobie na płytach z korzenną muzyką Irlandii, czy nawet grając reggae.
W 2003 roku artystka całkiem fajnie odnalazła się w specyficznym klimacie zespołu Massive Attack na płycie „100th Window”, ale „Am I Not Your Girl?” to po prostu porażka. Dosyć miałkie wykonania standardów z okolic musicalowych i totalnie niewykorzystana skala emocji wspaniałego głosu. Z całym szacunkiem, ale O'Connor to nie jest typ przeciętnej artystki wykonującej w knajpie jazzowe lub musicalowe standardy do kotleta, a właśnie tak tę płytę odbieram. Jedynie „Scarlet Ribbons” broni się z tej płyty, ale nic by się nie stało gdyby wymazać ten album z jej dyskografii.
Piszę to jako wielki fan twórczości Sinead O'Connor.
Na szczęście już w 1994 roku powróciła na właściwą ścieżkę przedstawiając najpierw piękną kompozycję „Thank You For Hearing Me”, a chwilę później ostro przywaliła znakomitym singlem „Fire On Babylon”. Obie piosenki zapowiadały świetny album „Universal Mother” i po musicalowych klimatach pozostały zgliszcza :)
Ten sam 1994 rok przyniósł jeszcze powalający utwór „You Made Me The Thief Of Your Heart”, czyli temat przewodni z filmu „In The Name Of The Father”!
Jako jedyny plus mogę przyznać, że skoro chcieliście zestawić razem Claptona i O'Connor z lat 90. to rzeczywiście „Am I Not Your Girl?” najbardziej brzmieniowo pasuje do „Unplugged”.
Jeśli chodzi o Erica Claptona to sprawa jest prosta. „Unplugged” to najwspanialsza płyta w jego solowej karierze, a „Tears In Heaven” to najsmutniejsza i jednocześnie najpiękniejsza piosenka jaka wyszła spod jego palców. Jest tam jeszcze cudowna „Old Love”, ale całej tej płyty słucha się znakomicie, bo muzyk poczuł się w tych akustyczno – bluesowych klimatach jak ryba w wodzie. Dlatego album zyskał tak ogromną i zasłużoną popularność. Warto jeszcze dodać, że to na koncercie „Unplugged” światło dzienne ujrzała po raz pierwszy piosenka „My Father's Eyes”, która w dopracowanej wersji stała się przebojem dopiero pięć lat później, w 1998 roku.
Szymon
Moja prywatna teoria genezy powstania Unplugged jest następująca.
Trochę wcześniej ukazała się płyta z muzyka filmową do filmu Rush. Ostatnim utworem na tej płycie jest akustyczny Tears In Heaven, odbiegający mocno stylistycznie od reszty zawartości tej płyty. Ta w gruncie rzeczy prosta melodyjka okazała się wtedy wielkim przebojem. Być może przyczyniła się też do tego tragiczna historia jego powstania. Myślę, że ten sukces komercyjny zainspirował Claptona do wydania całej płyty akustycznej. Amerykanie najbardziej lubią słuchać to co już znają, a komu jak komu, ale Claptonowi znakomitego repertuaru nie brakowało. Nagranie tych utworów drugi raz studyjnie nie miało sensu, naturalne więc było wydanie tego na koncercie. Skoro było zapotrzebowanie na muzykę akustyczną, to szybko zanim zainteresowanie słuchaczy opadnie, należało pójść za ciosem. Tak po przearanżowaniu klasyków Claptona mamy już Unplugged. W tym przypadku projekt biznesowy przerodził się w powstanie znakomitej płyty.
Za tą teorią przemawia jeszcze inny fakt. Clapton miał już ćwierć wieku twórczej działalności. Był więc już wtedy dinozaurem. Kolejny raz zmieniło się pokolenie słuchaczy, pojawiły się młode wilki. Clapton próbował już trochę wcześniej dostosować brzmienie do nowych czasów, m.in. stosując automaty perkusyjne. Próbował też wracać do korzeni bluesa. Pomimo, że powstawały dobre płyty, to od dłuższego czasu nie miał dużego sukcesu komercyjnego. Unplugged mu to zapewniło i przy okazji przypieczętowało Claptona jako ponadczasową ikonę muzyki.
Ostatnia moja uwaga na temat tej płyty jest taka. Po przesłuchaniu jej, w głowie pozostaje nam, że tam gra tam i śpiewa wyłącznie Clapton. Zapomina się o pozostałych muzykach. Co więcej na tej płycie „bez prądu” trochę jednak „prądu” jest. Nie umniejsza to jednak, że płyta jest wspaniała i zapoczątkowała wysyp takich płyt u innych wykonawców.
Andrzej
***
Tytuł audycji: Wieczór płytowy
Prowadzili: Przemysław Psikuta, Tomasz Szachowski i Piotr Metz
Data emisji: 26.06.2022
Godzina emisji: 22.00