Miał 22 lata, gdy wziął udział w nagraniu przełomowego albumu "Birth of the Cool" Milesa Davisa. Od tamtej pory pozostał nieustannie wierny idei spontanicznej improwizacji, którą zawsze fascynował wielkich awangardzistów w rodzaju Johna Zorna. Przed nami spotkanie z Lee Konitzem.
Przez całą karierę był na swój sposób niepokorny – był daleki od zgiełku free jazzowej rewolucji, ale dystansował się też od jazzowego mainstreamu, który – zdaniem Konitza – pogrążył się w egocentryzmie i solomanii. Wciąż najchętniej grywa "Cherokee" czy "How Deep Is the Ocean", ale już po pierwszych dźwiękach standardu słyszymy, że mamy do czynienia z rasowym eksperymentatorem.
W tym roku skończy 84 lata, ale nadal jest w świetnej formie. Szybkie riposty, odpowiedzi pytaniem na pytanie, nieoczekiwane zwroty wątku – wywiad z Konitzem nie należy do najprostszych – ale kto lubi proste wywiady…
WJuż w piątek w "Rozmowach improwizowanych" Lee Konitz opowie o Milesie Davisie, o ciszy, odwadze i dziennikarzach oraz o tym, co sądzi o niektórych znanych muzykach. Oto mały fragment rozmowy:
Lee Konitz: Solo z definicji jest pewnym popisywaniem się, napinaniem muskułów. Słuchaliście wczorajszego koncertu Chrisa Pottera? Tak? I jak wam się podobało?
Rozmowy improwizowane: Na pewno muzyka była bardziej konwencjonalna i podporządkowane formule temat-sola-temat niż twoja…
- No tak, Potter to wirtuoz…
- Ale nie mogę powiedzieć, że nie podobał mi się ten koncert...
- A to dlatego, że Chris chce i doskonale wie, jak zdobyć widownię. Bardzo inteligentnie projektuje swoją muzykę pod tym kątem i osiąga swój cel. Ale to bardzo dalekie od grania najlepszej muzyki, na jaką go stać.
- Ale przecież tradycja rozbudowanych solówek istniała w jazzie prawie od zawsze: John Coltrane, Sonny Rollins…
- To prawda. I może dlatego nic z tych rzeczy nigdy mi się specjalnie nie podobało - kończy Lee Konitz.
18 lutego (piątek), godz. 23:15