O przypadkach kierowców zmuszonych do oszczędności przez wysokie ceny oleju napędowego i wlewających do baków swoich samochodów olej rzepakowy, głośno było już kilka lat temu. I choć sprawa pozornie przycichła, wcale tak nie jest. Wciąż bowiem wielu Polaków w akcie desperacji zadowala się odpadami z lokali gastronomicznych, zamiast tankować wartościowe paliwo do swoich aut.
Jak to działa? Wystarczy kupić od jednego z okolicznych barów zużyty olej. Następnie przelewa go do beczek 200 litrowych. Gdy kilka tygodni postoi na słońcu cięższe frakcje opadną na dno. Wówczas przy użyciu pompy przelewa się olej z górnej części do kanistrów. Następnie, "paliwo" trafia do kierowców.
- Zdarzyło mi się jeździć na fryturze, czyli oleju po frytkach - mówi kierowca Marcin w "Poranku OnLine". - To rozwiązanie tanie, ale samochód szybko się niszczy, a z jego rury wydechowej wydobywa się niezbyt przyjemny, kojarzący się z "zapuszczoną" kuchnią, zapach.
Do niedawna ten sposób zdawał egzamin wyłącznie gdy na dworze było ciepło, bowiem gdy temperatura spadała poniżej 6 stopni, nasze "paliwo" szybko zaczynało gęstnieć. Dziś są jednak sposoby, by i to ograniczenie ominąć, m.in. dzięki specjalnym systemom grzewczym, umiejscowionym w autach nieopodal baku. Nie zmienia to jednak faktu, że takie "rajdy na fryturze" szybko zniszczą każdy samochód.
- Jeżdżenie na oleju rzepakowym sprawdza się jako tako w starych konstrukcjach. Nie ulega w nich zniszczeniu ani silnik, ani pompa wtryskowa. - mówi Roman Dębicki z "Auto Świata". – W nowszych silnikach, czyli takich, które mają mniej niż 15 lat, absolutnie jednak nie należy stosować takich paliwowych wynalazków, gdyż są to bardzo wyrafinowane technicznie konstrukcje, które łatwo ulegają zniszczeniu.
(kd / ac)